Forum Pisarskie podziemie Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Fallout książka - aktualizacje z każdym kolejnym rozdziałem

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pisarskie podziemie Strona Główna -> Książki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AS-R




Dołączył: 15 Sty 2015
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:58, 22 Sty 2015    Temat postu: Fallout książka - aktualizacje z każdym kolejnym rozdziałem

Cześć, jakiś czas temu podjąłem decyzję o rozpoczęciu pracy nad powieścią bazującą na pierwszej części gry Fallout. Będzie to wierne odzwierciedlenie (w formie utworu inspirowanego) tego, w co mieliśmy przyjemność już tyle razy grać.

[link widoczny dla zalogowanych] - Niedawno wrzuciłem pierwszy rozdział. Najpewniej jutro pojawi się drugi: Shady Sands. Systematycznie, pisząc praktycznie codziennie, będę starał się robić updaty o kolejne rozdziały najszybciej jak się tylko uda.

Bezpośredni link do rozdziału:

[link widoczny dla zalogowanych]

Miłej lektury!

AS-R

Początkowy fragment:

Odgłos poszczególnych elementów uruchamiających gródź Krypty 13 rozbrzmiewał echem pośród niebezpiecznie niskich stropów jaskini. Dźwięk ten wydawał się równie absurdalny i niemożliwy, co wciąż dzwoniąca syrena alarmowa; oba zdające się mieć swoje źródło głęboko w umyśle Blaine’a. Nic nie było bowiem w stanie przedostać się przez pancerny, chroniący przed promieniowaniem i niebezpieczeństwami świata zewnętrznego właz schronu. Właz, który w swoim życiu widziało niewielu: kilka osób z personelu technicznego, służby ochrony, niewątpliwie Overseer i przypadkowe, niesforne dzieciaki urządzające dalekie wyprawy do zakazanych stref Krypty. Wszystkich ich łączyły niewątpliwie wyobrażenia odnośnie tego, co kryje się poza nią. Te jednak szybko ustępowały obawom i paranoicznemu wręcz przerażeniu. Świat zewnętrzny był równie realny, co conocne sny, lecz w przeciwieństwie do nich nikt nie miał ochoty świadomie stawać twarzą w twarz z czyhającymi tam niebezpieczeństwami.
Teraz zaś gródź Krypty 13 była zapieczętowana na cztery spusty. Blaine Kelly stał natomiast po jej niewłaściwej stronie.
Jako dziecko Blaine Kelly snuł niekończące się fantazje o tym, co by było, gdyby. Wraz ze znajomymi przesiadywali w sali projekcyjnej, chłonąc godziny filmów przedstawiających świat sprzed wielkiego konfliktu. Lasy, jeziora, góry i oceany. Pojazdy, maszyny, samoloty i niekończące się miasta o sięgających nieba budowlach. Ludzie skupieni w społeczeństwa, narody pod bezkresem niebieskiego firmamentu, który u Blaine’a i innych mieszkańców Krypty wywoływał osobliwe uczucia niepokoju. Z bogato wyposażonej biblioteki dowiedział się, że istniała niegdyś choroba określana mianem „uranofobii” i polegała na niewytłumaczalnym lęku przed niekończącym się przestworzem. Dla Blaine’a sam fakt istnienia czegoś takiego jak pusta, błękitna od tlenu przestrzeń był równie absurdalny jak świadomość, iż w przyszłości jako pierwsza osoba miałby się przekonać, czy lęk ten jest rzeczywiście autentyczny. Tak jak wszyscy marzył od czasu do czasu o opuszczeniu schronu. Jednak bardzo szybko weryfikował własny pogląd. Życie w Krypcie było wszystkim, co znał i wbrew szerzącym się ostatnimi czasy ruchom agitującym na rzecz eksploracji świata zewnętrznego, lubił je. Na tyle, by w razie konieczności bronić siebie i innych przed tym, co wedle Overseera i domniemanych propagandowych nagrań przedwojennych specjalistów od genetyki popromiennej czaiło się za wielką, metalowo-betonową grodzią z wytłoczonym na niej numerem „13”.
Oczywiście wygodny, bezpieczny i zorganizowany świat dwudziestoośmio letniego Blaine’a Kelly miał niebawem ulec zmianie (a na dobrą sprawę uległ właśnie w tym momencie; nieodwracalnie). Kilka nocy temu wybudził się gwałtownie z koszmaru. Rzadko je miewał. W ogóle mało kto w Krypcie miewał jakiekolwiek sny. Blaine wysnuł niegdyś teorię o dodawanych ukradkiem do racji wody środkach wyciszających wszelkie marzenia senne. Główny psycholog uznawał, iż wszelkie niekontrolowane fantazje – a zwłaszcza te dotyczące zbiorowego exodusu z Krypty, co było głównym przedmiotem rozgrywającego się tej nocy w głowie Blaine’a horroru - mogą w przyszłości doprowadzić do niesubordynacji pośród ludności i jakiś pierwotnych, nostalgicznych instynktów domagających się ponownego zasiedlenia powierzchni. W następstwie mogły, mogły jak zostało wielokrotnie zaznaczone w raporcie pojawić się zagrożenia w postaci urojeń, agresji, zbiorowych psychoz i destabilizacji sytuacji w schronie. Jak gdyby na potwierdzenie własnej tezy (tej dotyczącej podawanych w racjach wody narkotyków), Blaine poczuł tamtej nocy wzmożone pragnienie. Udał się na najwyższy poziom, gdzie mieściły się sale projekcyjne, rekreacyjne, biblioteka, magazyn broni, stanowisko Overseera (przypominające kosmiczny fotel komandora statku międzygwiezdnego), główne komputery sterujące wszystkimi witalnymi procesami Krypty oraz spichlerz, w którym składowano żywność oraz manierki z wodą. Każdy obywatel schronu otrzymywał swoją dzienną porcję wody w godzinach wczesno porannych. Musiała mu ona starczyć, aż do następnego przydziału. Jednak pełniący funkcje głównego kwatermistrza Murzyn był dobrym przyjacielem Blaine’a. Okazjonalnie udostępniał mu duplikat własnej karty otwierającej drzwi do magazynu.
Szczęśliwie tej nocy Blaine był w jej posiadaniu.
Zszedł więc dyskretnie do miejsca potocznie określanego mianem „wodopoju” i zachachmęcił jedną blaszaną manierkę, oprawioną w farbowaną błękitną skórę Bóg jeden raczy wiedzieć jakiego zwierzęcia i wszechobecną liczbę „13” wytłoczoną w miękkiej oprawie i naznaczoną żółtą farbą. Ugasił pragnienie, po czym posnuł się (w formie spaceru) przez pewien czas bezcelowo wzdłuż korytarzy Krypty. Przy głównym komputerze kontrolującym procesy oczyszczania wody, wydawało mu się, iż dostrzegł gmerającą naprędce i nerwowo postać. Przetarł oczy i po chwili namysłu obarczył przewidzeniem zmęczony umysł.
Następnego dnia wybuchła wielka panika – przynajmniej pośród najbliższych, najbardziej zaufanych osób z otoczenia Overseera. Podczas porannego racjonowania wody, część wtajemniczonych mieszkańców zachowywała się niespokojnie ukradkiem spoglądając jedni na drugich. Kwatermistrz posłał Blaine’owi rozpaczliwe spojrzenie jakby właśnie dowiedział się, że do końca życia będzie musiał zbierać czyjąś bawełnę; a życie to miało okazać się niezwykle długie. Blaine był prawie pewny, że jego nocne wypady po dodatkowe porcje płynów zostały odkryte, a on sam zostanie niebawem pociągnięty do odpowiedzialności.
Wieczorem przyszły do niego służby ochrony schronu. Blaine Kelly nie protestował. Został niezwłocznie postawiony przed obliczem Overseera. Ten siedział – jak zwykle – w swoim futurystycznym (nawet jak na wnętrze schronu) centrum dowodzenia. Umiejscowiony dziesięć stóp nad ziemią, starszy, siwowłosy mężczyzna zarządzał Kryptą 13 od kiedy Blaine sięgał pamięcią. Jego podium przypominało tron jednego z tych ekscentrycznych, średniowiecznych monarchów, o których Kelly czytywał swego czasu w bibliotece, zaś władza w schronie była dziedziczona dokładnie w taki sam sposób jak za czasów królów. Pod naporem taksującego spojrzenia zarządcy, Blaine poczuł przerażającą potrzebę przyznania się do wszystkiego. Nim jednak otworzył usta, Overseer przemówił za niego.
Kiedy skończył, Blaine Kelly nie miał najmniejszych wątpliwości: życie w Krypcie, jego życie, miało ulec niewyobrażalnej zmianie.
Teraz manifestacją narastających w nim tamtego dnia obaw była jego obecność po drugiej stronie grodzi. Wszyscy spoglądający na nią wcześniej widzieli tylko wewnętrzną stronę. Blaine Kelly, młody chłopak o niebywałej – według rygorystycznych kryteriów obowiązujących w schronie – inteligencji, był pierwszym mieszkańcem schronu oglądającym na własne oczy zewnętrzną część opatrzonego liczbą „13” włazu.
Sam ten fakt wydał mu się jakąś niezdrową ironią i gdyby nie paraliżujące przerażenie, z pewnością roześmiał by się obłędnym, maniakalnym chichotem.
Jednak cała chęć do śmiechu przeszła mu, gdy tylko ujrzał rozciągający się na podłodze jaskini szkielet. Szkielet był stary i wysuszony, a regulaminowy, standardowy uniform w kolorze błękitu zgnił praktycznie w całości. Plakieta technika-konserwatora pyszniła się dumnie na tle ogólnego rozkładu wisząc w miejscu, gdzie zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach człowiek, miał niegdyś pierś.
Nazywał się Ed.
Blaine przetarł oczy z niedowierzania. Overseer zapewniał go, iż jest pierwszą osobą opuszczającą Kryptę. Pośród mieszkańców krążyły plotki, chociaż Kelly uznawał je raczej za mity czy legendy, o ludziach, którzy zdecydowali się na opuszczenie schronu. Jeżeli słowa nadzorcy były nieprawdą…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez AS-R dnia Czw 23:30, 22 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
AS-R




Dołączył: 15 Sty 2015
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:28, 24 Sty 2015    Temat postu:

Hej, jest już kolejny rozdział. Wrzucam początkowy fragment i życzę miłej lektury Smile

Rozdział 2
Shady Sands

3

Blaine Kelly wyszedł z prowadzącej do Krypty 13 jaskini dokładnie piątego grudnia o godzinie dziesiątej dwadzieścia jeden. Walka ze szczurami, ciemnością i samym sobą pochłonęła trzy godziny. Gdyby uprzykrzające mu od samego początku życie czynniki świata zewnętrznego ułożyły się nieco inaczej, bardziej pomyślnie, odległość pomiędzy grodzią schronu, a prowadzącym na świat zachodnim wyjściem pieczary, mógł pokonać w niecały kwadrans.
Dlatego Blaine Kelly niespecjalnie zdziwił się, kiedy jedenastego grudnia 2161 roku znalazł się niespełna w połowie drogi do Krypty 15.
Na dobrą sprawę, było mu już wtedy wszystko jedno.
Wędrówka przez pustkowia post-apokaliptycznego, zbombardowanego termojądrowymi głowicami świata zewnętrznego okazała się czymś, co wiodący historyk Krypty 13 – kompletujący rzetelną dokumentację dotyczącą misji ratunkowej o kryptonimie „hydroprocesor” - określiłby w swoich przyszłych zapiskach mianem: „niewyobrażalnej katorgi”.
Blaine Kelly z całą pewnością uznałby, że to określenie ni jak nie oddawałoby towarzyszącego mu uczucia podczas wędrówki na wschód.
W rzeczywistości „niewyobrażalna katorga” brzmiała niemalże zachęcająco.
Problemy rozpoczęły się praktycznie w tej samej chwili, kiedy dziarskim, acz nieco powolnym krokiem opuścił odmęty osłaniającej przed uporczywym, kalifornijskim słońcem pieczary (jak gdyby w jej wnętrzu poszło mu jak z płatka). Wędrując przez pierwsze cztery dni, praktycznie dopiero pod koniec czwartego opuścił ciągnące się na zachodzie pasmo gór Coast Ranges i zszedł na tworzące nizinę pustynie. Przez te cztery dni zdążył wykończyć praktycznie całe zapasy wody, spalić sobie twarz na słońcu do tego stopnia, że jego fizjonomia przypominała teraz jakąś napuchniętą, łuszczącą się malinową pulpę i kilkukrotnie niemalże zleciał w dół przepaści, kiedy niewprawiona, poobcierana noga w regulaminowych butach Krypty 13 (zupełnie nieprzystosowanych do dalekich wędrówek po nieistniejących pośród post-apokaliptycznych Coast Ranges górskich szlakach) omsknęła mu się na zdradliwie śliskim kamieniu. Po trzecim takowym incydencie uznał, że o mało, co nie spadł w dół stromego zbocza. Ewidentnie, przydałoby się tu trochę planowania przestrzennego, powiedział sam do siebie, a raczej fuknął oburzony wszystkim, co go spotkało i poprawiając plecak na drżącym już ramieniu, ruszył przed siebie bardzo uważnie bacząc, gdzie stąpa.
Ponadto przez te cztery dni nie spotkał niczego, co żyło. No, prawie niczego. Raz cudem wyminął przyczajoną pośród wąskiego, skalistego przesmyku grupę kalifornijskich szczurów jaskiniowych. Niestety Blaine nie uzyskał należytego wykształcenia umożliwiającego mu przetrwanie w głuszy. Lubił książki, lubił biblioteczne komputery, ale metody radzenia sobie z tak efektywnie przetrzebioną fauną i florą przedwojennego świata, od zawsze wydawały mu się stratą czasu (poza tym większość tej przedwojennej fauny i flory wyglądała teraz zgoła inaczej, a stare metody sztuki przetrwania było, cóż, po prostu stare).
Nie przypuszczał jednak nigdy, że zostanie wysłany na zewnątrz, a od sukcesu jego misji będzie zależał los wszystkich mieszkańców Krypty 13.
Dlatego w chwilach największego załamania spoglądał na swojego PipBoy’a 2000. Papierowa kartka wetknięta tam najpewniej na wniosek Overseera – swoją drogą główny nadzorca schronu miał na imię Jacoren – wybitnie wypełniała powierzoną jej misję i za każdym razem, gdy Blaine chciał zawrócić tylko po to, by wytknąć temu zramolałemu despocie, co myśli o całym jego „genialnym” przedsięwzięciu, szybko natrafiał na jakieś głęboko skrywane w jego podświadomości pokłady zdroworozsądkowego poczucia obowiązku i zakasując rękawy, brnął dalej.
Teraz jednak, po sześciu dniach wędrówki, będąc wedle wyliczeń PipBoy’a 2000 tylko w połowie drogi pomiędzy jedną Kryptą, a drugą, nie wiedział, co zrobić.
Dalsza droga przez pustynię wydawała mu się jedynym słusznym rozwiązaniem. Kiedy opuszczał górskie pasmo Coast Ranges, miał nadzieję, że równa, nizinna powierzchnia chociaż trochę ulży mu w wędrówce.
Okazało się jednak, że świat zewnętrzny jest pełen niespodzianek. Ziemia na pustyni była twarda i skalista; obfitująca w małe, ostre kamyki i zwodnicze wyrwy, gdzie łatwo o skręcenie kostki (na pustyni też przydałoby się nieco planowania przestrzennego). Znaczne jej połacie pokrywał piasek, w których dla odmiany nogi grzęzły, a brodzenie przez zdające się nie mieć końca wydmy, było równie męczące, co lawirowanie między naturalnymi nierównościami terenu.
Tylko gdzieniegdzie grunt przypominał coś, co wedle Blaine’a było zwyczajną, ubitą ziemią pokrywającą niegdyś znaczną połać naszej planety. Szybko nauczył się czerpać radość z rzeczy małych i przemierzał te obszary ze szczerym i niewymuszonym uśmiechem na ustach.

Ciąg dalszy na stronie:

[link widoczny dla zalogowanych]

AS-R


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
AS-R




Dołączył: 15 Sty 2015
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 23:31, 01 Lut 2015    Temat postu:

Dodaję fragment trzeciego rozdziału i zapraszam Wszystkich do lektury Smile

Rozdział 3
Krypta 15

13

Dzień piętnasty
Wielkimi krokami zbliżałem się do Krypty 15 – a przynajmniej do miejsca, w którym wedle mojego PipBoy’a 2000 powinna się ona znajdować. Żywiłem głęboką nadzieję, iż ostatni fragment drogi uda mi się pokonać bez zbędnych komplikacji. Do tej pory nie natrafiłem na nic niepokojącego (poza lejącym się z nieba ukropem i palącymi promieniami słonecznymi, ale te raczej towarzyszyły mi jak jakiś niechciany, śmierdzący kundel przybłęda). Lecz w przeciwieństwie do pierwszego kontaktu ze światem zewnętrznym, odnoszę wrażenie, że mój organizm radzi już sobie z panującymi tu warunkami znacznie, znacznie lepiej.
Naturalnie moje nadzieje niewiele znaczą dla ciążącego nade mną fatum. Bowiem trzeciego dnia wędrówki z Cienistych Piasków, około godziny jedenastej, poczułem wyraźne oznaki wilgoci gromadzącej się na wysokości moich lędźwi. Początkowo zbagatelizowałem problem uznając go za nadmierną potliwość. Faktem jest, że pośród roztaczającego się wokół mnie pustynnego klimatu, zmuszony byłem wypijać znaczne ilości wody, przez co pociłem się jak stary świński tucznik w blaszanym boksie ciężarówki transportującej żywy inwentarz wprost w gościnne progi rzeźni.
Jednak wilgoć stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Zerknąłem do wiszącego na plecach plecaka i przeżyłem szok.
Ostatnia manierka wypełniona wodą pękła. Do tej pory jej nie używałem, tak więc niemożliwe, bym zapomniał należycie ją zamknąć. Najpewniej problem ten został nieopatrznie zainicjowany (a może winę za tego pecha ponosiła jedyna złorzecząca mi osoba, stojąca teraz w pseudo bramie, trzymająca w rękach skorodowanego Winchestera i podśmiewająca się podejrzanie od ucha do ucha) jeszcze w Cienistych Piaskach. Manierka musiała posiadać jakąś nieszczelność. W wysokiej temperaturze, na dnie plecaka, musiało dojść do nagromadzenia wewnętrznych gazów, co w efekcie rozsadziło ostatnio z moich pojemników na wodę.
Na domiar złego dziura znajdowała się tuż u podstawy, przez co praktycznie cały płyn zdążył już wyciec na zewnątrz i wchłonął się w kombinezon.
Nie ukrywam, że byłem załamany. Na szczęście zeszłej nocy zakończyłem lekturę skradzionych przeze mnie podręczników survivalowych. Każdy z nich, oprawiony w żółtą, twardą i dziwne dobrze zachowaną okładkę, nosił skryty na pierwszej z wewnętrznych stron podtytuł: „Poradnik harcerza”. Cóż, nie mogę rzec, abym w chwili utraty wody czuł się niczym tytułowy harcerz, a moja sytuacja była tak błaha, jak chociażby dogasające podczas nocnego czuwania obozowe ognisko, ale niewątpliwie zgromadzone w dwóch cienkich – acz treściwych – książeczka informacje zawierające podstawy wiedzy o przetrwaniu w głuszy, przydały mi się w tym, co nastąpiło później.
Niczym pragnący wchłonąć choć odrobinę wody kaktus-sukulent, wzbogacony nowym doświadczeniem, ruszyłem pełen nadziei na przeszukiwanie pustyni. Wedle mojego PipBoy’a 2000, spędziłem pełne pięć godzin próbując zlokalizować choć odrobinę płynu. Nie udało mi się jednak znaleźć nawet odrobiny, by ugasić pragnienie. Czułem się coraz gorzej. Moje ciało niewątpliwie ulegało jakimś skrytym mikro obrażeniom wewnętrznym. Wtedy zdarzył się cud…
Pragnący wody kaktus (to ja) spostrzegł coś strzelistego, smukłego i zdającego się wyglądać z daleka jak żywa reklama Meksyku.
Kaktus. Prawdziwy kaktus! Na horyzoncie majaczył mi zielony, falujący na tle gorącego powietrza strzelisty i wyglądający na jędrny badyl.
Spalony słońcem, oblizując mimowolnie spierzchnięte, spękane usta przypominające wargi trędowatego króla Baldwina IV, ruszyłem ku memu wybawieniu.
Wtedy kaktus zrobił się trochę bardziej przezroczysty. Potem jakby zupełnie zatracił barwę i… zniknął. Zakląłem pod nosem i upadłem na kolana. Czytałem niegdyś o wywołanych głodem, pragnieniem i skrajnie wysokimi (lub niskimi) temperaturami mirażach. Kaktus był niewątpliwie fatamorganą. Już miałem się poddać i własnymi rękami rozpocząć głębinowe wykopy, kiedy przetarłem oczy, a kaktus znów tam był; kusząc mnie chłodem i ożywczością przepływających w jego wnętrzu płynów.
Ruszyłem i tym razem kaktus nie znikał. Kiedy zbliżyłem się na tyle, iż mogłem z pełnym przekonaniem stwierdzić, że jest prawdziwy, moja chwilowa radość i ulga zostały rozwiane przez widok znacznie straszliwszy i przepełniający mnie grozą większą niż niknące miraże.
Wszędzie dookoła walały się spękane, połamane i mocno wysuszone kości. Znaczna część niewątpliwie należała do zwierząt; najróżniejszych zwierząt. Spośród znanych mi gatunków rozpoznałem: kalifornijskie szczury jaskiniowe, braminy, iguany, coś, co wedle Poradnika Harcerza mogło stanowić jakąś formę kreta i… ku jeszcze większemu obrzydzeniu i przerażeniu, kości ludzi.
Dziesiątki, jeśli nie setki.
Jednak nie to było najgorsze. Wszędzie, absolutnie wszędzie dookoła nakładały się na siebie ślady, które po raz pierwszy ujrzałem w leżu nękających Cieniste Piaski radskoprionów.
Sparaliżowany początkowym strachem, otrząsnąłem się i rzuciłem naprędce ku kaktusowi. Rozciąłem mięsistą powłokę łodygi i uważając na kolce przyłożyłem wszystkie pozostałe mi manierki napełniając je życiodajną cieczą. Jedną opróżniłem natychmiast. Uzupełniłem ubytek i kiedy woda przestała wyciekać ze skazanej przeze mnie na niewątpliwą śmierć rośliny, ruszyłem na wschód w kierunku Krypty 15.
Po drodze, nieco dalej od miejsca zbiorowych uczt północnoamerykańskich niegdyś skorpionów cesarskich, napotkałem wysuszoną, błagającą o kres jej udręk jabłoń.
Lecz jabłoń ta, jakkolwiek tragicznie by się nie prezentowała, miała na gałęziach kilka nadgniłych, spowitych rozdętymi bąblami jabłek.
Sprawdziłem je licznikiem Geigera. Były w porządku. Pięć (wszystkie) znalazło się w odmętach mojego juka.
Dzięki Bogu opuszczając terytorium morderczych radskorpionów, nie natrafiłem na żadnego z ich przedstawicieli. Wiele natomiast rozmyślałem o tych przerośniętych pajęczakach. Mój tok rozumowania był mocno abstrakcyjny, co niewątpliwie stanowiło efekt wielogodzinnego braku wody i ekspozycji na słońce (które ku mojej nieskrywanej radości chyliło się z wolna ku zachodowi, niknąc mi tym samym za plecami). Myślałem: „co, jeżeli radskorpiony wiedziały, że będę tędy przechodził? Co, jeżeli w jakiś sposób dowiedziały się, że zaszlachtowałem im Matkę, ich wielką i jedyną Królową i też wszystkie zostały zmobilizowane do pochwycenia mnie, poddania okrutnym, niewyobrażalnie wręcz bolesnym torturom i powolnego przeflancowania na tamtą stronę?”. Wtedy wydawało mi się to wielce logiczne. Świat zewnętrzny, dziesiątki lat wypalającego i mutującego wszystko promieniowania mógł równie dobrze wytworzyć w radskorpionach jakąś formę kolektywnej inteligencji i zdolność telepatycznego przesyłania myśli. Coś podobnego było chyba w tym starym, lecz wciąż wyśmienitym filmie „Obcy”. Królowa Matka, chociaż nikt nigdy nie powiedział tego wprost, była niewątpliwie w stanie komunikować się ze swoimi trutniami rozdzielając pomiędzy nie priorytetowe dla niej zadania. Mrówki funkcjonowały przecież podobnie. Pisał o tym Bernard Werber. Równie dobrze, tak samo mogły działać te chitynowe skorupy. Mogły czaić się pośród mroku nocy, zakopane w głębinach piasków, czekać, czekać i czekać, aż nieopatrznie jakiś zbłąkany wędrowiec (to znowu ja) próbujący uratować życie tysiąca mieszkańców swojej Krypty znajdzie się na tracie przecinającej ich zasadzkę i gdy tylko nadarzy się właściwa okazja, bach!

Całość na blogu. Zapraszam:

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pisarskie podziemie Strona Główna -> Książki Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1