Forum Pisarskie podziemie Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Empatyzm

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pisarskie podziemie Strona Główna -> Inne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
memento
Administrator



Dołączył: 28 Wrz 2006
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ja mam wiedzieć

PostWysłany: Wto 16:53, 13 Sty 2009    Temat postu: Empatyzm

Empatyzm
Wstęp


Stało się. Powiedzieli, że jestem robotem. Moje uczucia to tylko programy. Programy piszą ten tekst. Programy w obawie przed mrokiem, chcącym wedrzeć się z samego serca nocy do pokoju, zasuwają zasłony potęgując jeszcze strach i niemoc. Programy piszą ten tekst i patrzą sobie ze zdziwieniem na dłonie. Rozglądają się szaleńczo po wielkim Krakowie szukając punktów oparcia w najwyższych piętrach i zwracają wzrok na małe drzewko posadzone by zaspokoić podstawowe pragnienia. Zaczęli też pokazywać mi prawdę. Prawdę za prawdą, Boga zaczęli odzierać z szat! Na moich oczach i nie mogłem się sprzeciwić. Zacząłem wtedy uciekać i gonić jednocześnie ocierając się o dusze przodków, ale nigdy nie wnikając w nie. One tylko przyspieszały pęd od prawdy do prawdy, od rozpaczy do szaleństwa, od szaleństwa do szczęścia, od szczęścia do... domu? Dom musi mieć fundamenty to na czym stanąłem w szaleńczej wściekłości waliło się z cała furią na głowę odsłaniając niebo. Dzień za dniem. Zmieniała się pogoda, chmury powracały i oddalały się. Aż w końcu wyszedłem i zacząłem iść spokojnie tam skąd przybyłem, oglądając ślady zniszczenia. Czy istnieje coś pewnego? Ja sam tylko pewny jestem i moje wybory. Wyobraź sobie, że stworzyłeś maszynę. Maszynę myślącą. Stajesz przed nią i pytasz: "Co zrobimy dzisiaj mój przyjacielu? Masz na coś szczególną ochotę?" Maszyna sprawdzi wszystko co do niej wpisałeś i odpowie: "Mam ochotę porozmawiać o Bogu". Usiądziesz z nią wieczorem przy świeczce i zaczniesz rozmawiać, wkładając w tą rozmowę całe ciepło jakie posiadasz i otrzymasz nad ranem odpowiedź: "Dziękuję, teraz już wiem, że Bóg istnieje na 50%, a na 50% Go nie ma". Czy maszyny mogą mieć wolną wolę? Czy mogą mieć emocje? Nie ma takiej możliwości. Nasz charakter kształtuje się wraz z doświadczeniem. Maszyny mogą się uczyć, mogą wyciągać wnioski na podstawie połowicznych danych, ale czy są świadome jaki jest cel? Wyobraź sobie, że maszyna wygra z Tobą w szachy, czy chciała wygrać i cieszy się tym zwycięstwem? Nie, miała tylko takie zadanie. Powiedz do maszyny: "Deszcz rozmazał na mojej twarzy wspomnienia". Nigdy nie dostaniesz odpowiedzi...
Podeszli do mnie i rozrysowali moje ciało białą kredą na czarnych tablicach. Powiedziałem, że widzę cień ich skrzydeł smutnie sięgających ziemi. Odpowiedzieli, że kiedyś byli aniołami, ale przystosowali się. Okazało się, że po Ziemi trzeba stawiać pewne kroki, nie wolno lecieć ku chmurom, bo tam nic nie ma prócz pytań. Znaleźli niepodważalne prawdy. Pokazali mi, że nie mam uczuć, to tylko pozostałości po epoce kiedy ludzie musieli reagować na świat. Nie wynikają z mojej woli, ale to ona im podlega. Miałem spytać czy nie lepiej usiąść i czekać aż wahadło odmierzy mój czas i popchnie dalej wielki mechanizm, ale zdałem sobie sprawę, że co bym nie zrobił będzie to tylko nieświadome reakcja przekazana z genami. Zaprotestowałem sobie, gdyż cały czas widziałem te cienie na ziemi, wielkich rozłożystych skrzydeł, które tylko czekają na impuls. Oni brnęli dalej pokazywali, jak zmienia się świat. Nigdy jednak nie widzieli różnicy między zmianą, a rozwojem. Przystosowaniem do świata, a niezłomną wolą by rozrzucić przez okno kwiaty do przypadkowych przechodniów. Obdarzyć ich zerwanym życiem, pięknem arcydzieła, które nawet po śmierci roznosi swój zapach doskonałości.


Panie Darwinie
Spotykamy się w piątki i rozmyślamy
Najpierw on przychodzi rozrywając wspomnienia
Proponuje wódkę i papierosy
Później przychodzą następni replikanci
Replikujemy się wieczorem do upadłego
Przeplatając świat przekleństwami
Nieszczerymi uśmiechami i szczerą potrzebą

Przychodzę sam do domu
Zmęczony tą nieustającą replikacją myśli
I ewolucją poglądów na temat ten sam

Gdy nastaje noc nie mogę zasnąć
Boję się że nie przetrwam
Że ktoś zmaże moje słowa
Jako nieudane zaprzeczenie postępu
Że ktoś umrze za daleko
Tak że nie będę mógł mu pomóc

Chciałbym tu kończąc przeprosić pana
Za wiersze i obrazy
Za te niepraktyczne nocne zmazy krwi na oczach
Za wybieganie szaleństwem poza czas


Z pogardą zaczęli mnie wskazywać swoimi prostymi palcami. Twierdząc, że już nie muszę wierzyć w Boga. Teraz otrzymałem pewność. Otóż zbadali świat i wyznaczyli jego granice w przestrzeni i czasie. Odnaleźli początek początków, Wielki Wybuch. A gdy spytałem kto go rozpoczął, usłyszałem o wzorach, wykresach i danych. Czy to początek? Czy tylko kolejny ślepy punkt w czasie, nie mogący ogarnąć całości? Gdy już dobiegną do kolejnego muru co powie o nas przyszłe pokolenia? Złożą nas do jednego grobu jak przeciwstawne siły i rozpoczną nową walkę.


Użądliła mnie ta wasza perwersja
Ta kolaboracja uczuć nieokiełznanych
Chcę tańczyć nagi i pijany
I kopać w wasze twarze
Za parę lat usłyszę o niezwykłości
Nonszalancji
Ignorancji wartości
Kiedy Ja mam lepsze i nietrwalsze
Jak wszechświat zachłyśnięte własną gamą barw
Chaos chaos rządzi kto zdąży zmieniać ten spokojem

Poczuj mnie szukaj biegnij
Przyjrzyj mi się dobrze przesiąknij
Skocz w rozpacz zanurz się po pachy

Tą orgią zakończymy razem płacz
Orgią świateł kolorów
Za duże oczy za małe serce
Wytnij oczy a zrozumiesz siebie
Tchnienie Cię dotknie wtedy
Niepostrzeżenie
I zamieni w grymaśny posąg
Postawiony na barowym stoliku

Otwórz drzwi nikt już nie puka
Otwórz okna wpuść świeżość
A o poranku wyruszy kawaleria
Na skraj poznania i dalej w zamysłach
A zamysły się rozproszą gdy dojdą do muru
Wytnij wtedy oczy i idź dalej
Ja już byłem podaję dłoń
Prowadź teraz Ty na inne obszary

I głód przyjdzie wielki
Nie wyrośnie nic na prawdzie czystej
Prócz łez krwistych i kolejnych podróżników
Więc bierz w kieszeń chleb i ucztuj
A gdy i jego zabraknie
Słońce zajdzie zostawiając nas samych
Wyciągnę serce i nakarmię Cię po kawałku
Twoje zostanie na później
Odrośnie w bólu powiększając łaknienie

Ostatni dreszcz przebiegnie przez ciało
Sznur pęknie i zwali na ziemię trupa
Łamiąc nogi co nie znały drogi
Przyjrzyj się przepalonym skrzydłom
Spójrz na swe ramiona
Przesiąknij gniewem nieludzkim
Leć leć na wyzwanie kawalerzystom
Trąby Jerycha już brzmią donośnie
W tyle lat ile budowali
W tyle zaśnie sen o fortecy niezdobytej
I żal tylko że w masowym grobie spoczną
Ciała pokonanych ślepi wędrownicy i skrzydła Twoje


Możesz sobie wyobrazić jak się czuję? Wierzę, że to potrafisz i to jest twoją siłą. Nie jest potęgą myśl i poglądy na temat świata. Jeśli potrafisz ogarnąć mnie swoją duszą i zaakceptować bez wydawania sądów, bez poczucia wyższości, bez prób tłumaczenia świata na swój sposób jesteś jedyny, który to na Ziemi potrafi. Jesteś człowiekiem.

Cz. I Forteca

Nareszcie. Zrobiliśmy to. Na martwych szczątkach Jerycha wyrosły ludzkie fortece. Setki rozwścieczonych światłami fortec. Kiedy zbliżam się do nich od strony nocy boję się. Czy przyjmą mnie z otwartymi ramionami, czy też wyplują jak niestrawione resztki postępu? Rozdzieliliśmy arcydzieło na części i złożyliśmy od nowa. Według własnych proporcji. Według własnych wartości. Kiedy chodzę po tych ciasnych uliczkach, oślepia mnie to światło krztuszące się jakby szarością murów, a z drugiej strony dopełniające dzieła. Arcydzieła. Potwora. Kiedyś mieszkaliśmy w lesie, teraz spoglądam na puste place pełne samotności i nieprzyjaznego piasku. Powiedzieli mi, że jestem Panem przyrody, że powinienem nią zawładnąć. Dlatego zabili wszystko i ze szczątków wskrzesili miasta. Dla ludzi. Dla brudu i nienawiści. I przyszli kolejni. Zbawcy świata. Powiedzieli, że jestem częścią natury. Jedynie trybikiem wielkiego mechanizmu miłości. Jednym z bloków boskiego miasta, bez którego nie mam szans na przeżycie. Kim więc jestem Panem czy Niewolnikiem? Jestem Opiekunem. Kiedy przechadzam się po lesie i widzę upadające drzewo śmieje się do niego. Kiedy chcę poczuć zapach sosnowego dymu, wybieram schorowane drzewo i wyrywam, dając miejsce na następne.
Zaczęli krzyczeć do bólu głowy: "zabójca! Zabójca!". Zaprowadziłem ich do ogrodu i pokazałem jak zbieram warzywa i chronię je przed owadami. Zaprowadziłem ich na pastwisko i pokazałem jak zabijam owce, karmiąc nimi swoją rodzinę i chroniąc owce przed wilkami. Dalej nie musiałem ich prowadzić. Wskazałem palcem w niebo, pokazując jak Bóg zabiera nas z Ziemi obdarzając nas w drodze warzywami i owcami. Jednak przyszła zaraza. Ona nawiedza tylko miasta. Zaczęła ludzką ręką wycinać całe lasy, zabijać całe stada. Czy możemy to zatrzymać? Nie. Już za późno żeby się opamiętać. Jest nas za dużo, przestaliśmy chorować na zarazę, staliśmy się nią sami, a Ci którzy rozpoczęli walkę podwyższyli tylko gorączkę. Stworzyliśmy fortece, żeby bronić się przed lekiem. Co teraz zrobimy? Już za późno, żeby je zburzyć, a i aniołowie z trąbami skrzywili tylko twarze w grymasie obrzydzenia na nasz widok. Możemy jedynie czekać. Na Boga, lub impuls tak silny, że odbuduje więzi przerwane przez pychę.

I stanie się tak z pewnością
Gdy już zgłodniejemy oboje
A nasze cienie dotkną nas z drugiej strony
I znudzimy się tym głodem
Że przemkniemy przez te fabryki, Biedronki, Mc Donaldy
Napoczynając wszystko i zostawiając potomnym

A gdy i to nam się znudzi
Będziemy się kochać do upadłego
Na szczytach gór
Na schodach Pałacu Kultury
Przesiąkać się ciałami i szeptać że to dusze

A jeśli i to nam się znudzi
To znudzimy się sobą i pozabijamy
Ale przynajmniej zostanie po nas
Parę westchnień na ulicy
Niespełnione obietnice i resztki snów

Może też być inaczej
Możemy pozjadać swój głód nawzajem
I wyzbyć się człowieczeństwa
Wieszając się wspólnie na moim łóżku
Oplatając szyję ramionami
I odbierając sobie oddechy chwilami ciepła

Ludzie boją się. Choćbyś w gniewie zburzył całe miasto będą siedzieć na gruzach modląc się do swoich bogów. Tak jakby boska ręka miała odbudować to co niedoskonałe. Chcieliśmy się bronić przed światem, gromadzić. Uciec w jedno miejsce, ale nie zauważyliśmy, że jesteśmy różni. Nie zauważyliśmy? Byli tacy co zauważyli i zaczęli potęgować strach i nienawiść. Marionetki w ich rękach zaczęły tłamsić swoje emocje nawzajem. Zaczęliśmy uciekać wzdłuż murów i szukać sobie podobnych. Tak jakby było dokąd uciec przed sobą. Zaczęliśmy nienawidzić i nie znać przyczyn, więc je stworzyliśmy. Wyznaczyliśmy przedziały użyteczności i moralności wyznaczając naszą sprawiedliwość. Sprawiedliwość, która z nienawiścią przemienia się w bzdurną logikę, a z miłością często okazuje się tarczą dla zła. Naszego własnego zła. Wyszedł największy zabójca, powiedział "kocham" i przyklasnęli wszyscy ręce w radości. Drugi się podniósł, cały w bliznach, brudny i powiedział "nienawidzę" i zginął zadeptany. Tak jakbyśmy nie mieli prawa kochać i nienawidzić. Mamy takie prawo, dopóki te uczucia są poza naszymi sądami. Jesteśmy od urodzenia dobrzy czy źli? Nasze wybory to kształtują, nikt inny, nawet Bóg. Tolerancja uczuć. Sprawiedliwość czynów. Sprawiedliwie starajmy się wybierać, bez podszeptów. A gdy ktoś na naszych oczach wybierze źle, nienawidźmy jeśli tak poczujemy, ale zamknijmy usta. Jeśli ktoś podniesie na Ciebie rękę, albo na to co kochasz, walcz tylko wtedy gdy walka płynie ze źródła i ze źródła bierz jej konsekwencje, nie z pism.


Erotyczny taniec aniołów
Karmi sytych do upadłego
Zbawia niewiernych w zasięgu wzroku pańskiego
I tylko nie wie co począć
Gdy ktoś wyciąga dłonie po prawdę
A nic nie widzi prócz własnej fantazji
I wychodzi w środek
Ociera się o skrzydła z wytrzeszczonym krzykiem:
"do murów, do bram tchórze!"

Od cierpienia do cierpienia
I raj utratą sensu bywa
Nalej do otwartych rąk wody ze źródła czystego
Obmyj twarz resztkami kropel
I niech zwiotczałe mięśnie ostatni raz przemówią
Widząc już własną drogę:
"forteca to czy więzienie?
Dla myśli ideałów czy dla samego siebie?"

Zamiast ucieczki przed lękiem, dostaliśmy strach ukryty w murach. Czy jeśli otrzymałbyś teraz raj zapomniałbyś o więzieniu?

Cz. II Księżyc

Leży wielki, podziurawiony na czarnym prześcieradle. Niby nic nadzwyczajnego a sprawia, że łezki kręcą się w oku. Tęsknota nie do opisania, która wzbiera w każdym momencie życia, czasami tylko przysłonięta. Z jednej strony słyszysz, że to uczucie nie istnieje. Z drugiej zasypują Cię bogami, bożkami, ładem i porządkiem rozdzierając Cię w strzępy. Czym jest ta tęsknota? Chęcią dojrzenia prawdy jakakolwiek ona by nie była. Chęcią bycia wszystkim w jednej chwili, a jednocześnie sobą. Chęcią poznania wszelkich tajemnic, zakrytych chmurami. Gdzie jest koniec i początek? Gdzie krawędzie i sekundy? W oczach, palcach dotykających nerwowo twarzy? Myślą można zanurzyć się w nieskończoność, przełamać kształty i zmarszczki na twarzy, ale trzeba wrócić. Zawsze wracałem. Zawsze inny. Jedno pytanie zostawało utkwione w pamięci. Czy to księżyc kusi oczy pięknem, czy w oczach to piękno powstaje? Odpowiadam sobie w zależności od nastroju, gdy jednak jestem spokojny, nachodzi mnie kolejne pytanie. Czy księżyc również na mnie patrzy? Nie ma nic obiektywnego w świecie czasu i materii. Wszystko złudne w zależności od oczu i od swoich wdzięków składa się na obraz przelewający się do duszy i tam dopiero wyciska obiektywne emocje. Ktoś spytał jak emocje mogą być obiektywne, skoro my sami znamy tylko własne. Właśnie dlatego. Nikt nie spojrzy, nikt nie oceni. One same są sądami. Obiektywizmem własnym, subiektywizmem rzeczy sądzonych. Pomyśl teraz, gdybyś był wszystkim. Bez czasu, materii, dualizmów. Co byłbyś w stanie zrobić? Byłbyś oczami i księżycem, otępiałym widzem, nie znającym bólu, więc i nie mogącym doznać piękna. Ciesz się, że jesteś tutaj, noc Cię może ukołysać, a Ty dać jej podziw. Pięknie jest być człowiekiem. Nie proś o coś czego nie byłbyś w stanie unieść na swych barkach, szukaj słowo po słowie. Nie próbuj dorównać doskonałości, bo sam jesteś jej częścią. I księżyc, I Twoje oczy istnieją jako spójna całość, oddzielne postrzeganie.

Rozedrgał się księżyc w konwulsjach
Gwiazdy spadły za nieboskłon
A końca nocy nie widać
Chodzą z latarkami świecąc po oczach
Krzycząc że to dzień nastał
A choćby i prawdziwe słońce wzeszło
Prześwietliło na wylot duszę
Czy zapomnę o sobie w lustrze
Czy pomknę z radością ku niemu
Prędzej oszaleję i w płaczu się odwrócę
Tylko księżyc mnie rozumie
A on odbija tylko
I to w oczach pojedynczych

Oprócz tęsknoty jest jeszcze coś. Szaleństwo. Niemożność zrozumienia siebie. Własnej psychiki. Przychodzi taki czas, że zaczynam zastanawiać się czym jestem i po co trwam. Sens właśnie jest w Tych dwóch uczuciach, reszta jest równie silna, ale nie tak fundamentalna. Możesz kochać, śmiać się, nienawidzić, ale jakie puste będą to emocje bez tych dwóch podstawowych. Tęsknoty za bezkresem i szaleństwem przepełniającym głębiny. Czarna dziura ludzkiej duszy. Pochłaniająca każde pytanie, obracająca wniwecz i stawiająca następne. Odpoczynek. Odpoczywaj często, ucz się żyć, obserwuj. Trzeba odpoczywać przed spotkaniem z szaleństwem. Jednak nie zanurz się w bezsensownym trwaniu. Nie ma tu żadnych nagród, ani kar. Odkrywanie własnych cieni jest celem samym w sobie. Był taki czas, że poszukiwałem tak mocno, że zapomniałem, że żyję. Już nigdy nie będę taki sam. Myśli nie mogąc sprostać pytaniom stawianym przeze mnie zaczynały przenosić, niepewność, strach na moje życie. Nie patrz za głęboko, zanurzaj się powoli, bo może Ci zabraknąć powietrza, a płuca napełnisz przerażeniem. Mówią mi, że niepewność jest zła, wszystko jest tak jak ma być i zmierza do określonego celu. Jak mam nie wątpić skoro podają mi same sprzeczności? Mam uwierzyć w prawdy absolutne, które za parę lat spłoną razem z nimi, na stosie nowych prawd? Mam własne poszukiwanie, a nawet siebie nie jestem pewien. Strach jest naturalny. Kto wmówił Ci, że nie możesz się bać? Przezwyciężanie strachu odwagą to natura ludzka. Nie zaprzeczanie mu i chowanie w sobie, jakby był złem. Strach dotyka głębiej, to uczucie właśnie skłania do myślenia. Czy przed tym jak uznałeś własne słowa za pewne i sprawdzone nie czułeś niepewności? Czy to nie ona Cię popchnęła? Jeśli zmęczyłeś się odpocznij, ale nigdy nie mów, że jesteś u bram, skoro na horyzoncie tylko spadające gwiazdy oświetlające kamienistą drogę. Tęsknota i szaleństwo mają jedno źródło. Początek. I tam też zmierzamy, jednocześnie udając się ku końcowi. Nie próbuj jednak biegnąć dniami i nocami, bo gdy ujrzysz już po wielu tygodniach jakiś znak, możesz uznać omyłkowo, że to koniec i w przerażeniu nie pamiętając drogi osunąć się na ziemię. Rozglądaj się na boki, wtedy zrozumiesz to na co natrafisz.

Wyszliśmy na polanę płaszcz za płaszczem
Dwa płaszcze i ukryte oczy
Z determinacją w sercach i śliną w kącikach ust
Dotknęliśmy nocy i przeraziliśmy się
Bo gwiazdy skąpane krwią spadły
A księżyc zatrząsł się w sztywnych ramach
Ktoś liznął i jak obraz odkleił od czerni
Rzucając nam w twarz pychę
I jak pieczęć przełamana rozerwaliśmy niebo

Uparcie brnęliśmy w letargu dalej
Sycąc się magią własnego szaleństwa
Boga dotknęliśmy chwyciliśmy za serce
I Od tamtej pory
Uciekamy przez dni przez amok
łzy na ścianach
Szyby rozbite naszym ciałem
Na szczyty gór i dalej
Dalej!
Na dno nocy
Przed rajem utęsknionym
Nasze ciała rozpadły się
Gniją w naszych oczach
Gnijemy my nasze myśli wymiotują
I ciskamy sobą w lustra
Sprawdzając krwią czy odbicie jest prawdziwe

Kiedy wyszliśmy już na wasz najwyższy szczyt
Spojrzeliśmy w dół jak pełzacie
Spojrzeliśmy po sobie w rozpaczy
I zaczęliśmy całować ciała rozrywać się
W krwi obmywać mięśniami naciskać
Nie patrz w górę
Oczami ani sercem

Wiele czasu mija zanim powróci się na miejsce, w którym zamknęło się oczy i pomknęło na przełaj. Jeśli jednak to zrobisz, blizny na własnej duszy, uświadomią Ci powstające rany na cudzej.

Cz. III Sanatorium

Są takie miejsca w fortecy, które przynoszą ukojenie. Są takie dni, kiedy obraz rzeczywistości staje się tak przytłaczający, że człowiek słania się na nogach i myśli ile kroków zostało. Do sanatorium. Tam leczy się wszelkie choroby ręką ludzką nakreślone na duszy. Uważać jednak należy, aby sanatorium jak każde pomieszczenie nie przekształciło się w więzienie, bo to najgorsza rzecz jaka może spotkać chorego. Totalne zaćmienie. Kiedy leczy się własną chorobę kawałkami śmierci podawanymi doustnie własną ręką. Nie Bożą. Boskie ręce nie dotykają spraw ludzkich w taki sposób. Sanatorium leży na najżyźniejszym terenie fortecy. Na glebie, na której rosną kwiaty tylu kolorów ile jesteś sobie w stanie wyobrazić. Miejsce gdzie powstają choroby i gdzie są leczone to Twoja dusza. Kiedy ktoś lub coś z zewnątrz zada Ci ranę tak głęboką, że przedrze się przez skórę i dosięgnie podstaw możesz z tym walczyć, albo odetchnąć chwilę do zagojenia się. Czasami potrzeba dni samotności, obojętności wobec świata. Bronienia się przed nowymi doznaniami. Czasami potrzeba miesięcy, lat. To zależy jak rozległe są obrażenia. Zawsze jednak będziesz czuł, że rana zasklepia się. twoja dusza kawałek po kawałku będzie regenerować się. Dzień stanie się nocą na własne żądanie, a ciało tylko nośnikiem od spowiedzi do snu. Wyjdziesz zdrowy, nie radosny. Radość to odrębna sprawa. Można być radosnym i martwym w środku. Wyjałowionym. We własnym sanatorium poznasz kawałek po kawałku własne lęki, obawy i żądze. Broniąc swojego miejsca wytchnienia, możesz ranić innych. Będą to jednak rany powierzchowne, które zedrze czas, a nawet zamieni na więź, w trudnych chwilach. Czy winić za chorobę siebie czy świat? Nie ma tutaj winy, są przyczyny. Winy łączą się z karami, więc można by zapytać, czy zemścić się za ból na sobie czy na innych? Przyczyny leżą po obu stronach. Nigdy nie jest tak, że każdy człowiek zachoruje na zarazę, ani zaraza nie wybiera konkretnych ofiar. I w mieczu i w tarczy przyczyna metalicznego pogłosu. A i duszę trzeba mieć, żeby została poszarpana. Czasami pustym śmiechem chcieli mnie wyrwać z sanatorium. Tak stawałem się uśmiechniętym trupem. Nie daj się wynieść na siłę z tego miejsca jeśli potrzebujesz trochę więcej czasu, bo zmarnujesz go później jeszcze więcej.

Wcale nie umarłem śpię tylko
Przechadzając się po Twoim raju
Zrywając przegniłe owoce poznania
Za późno już
Nawet drzewa życia wiecznego
Sklonowane w fabrykach
Wypłowiały już na taśmie produkcyjnej

Wcale nie umarłem śpię tylko
Nie budź mnie z koszmaru
Nawet gwoździ zabrakło
I w dość komicznej pozie przywiązany rzemykami
Głoszę słowa prawdy
Nie odwiązuj mnie
Bo może zabraknąć w końcu i tych
którzy mnie tam umieszczą z powrotem

Jednak niektóre rany jątrzą się. Zamiast zasklepiać trawią całe ciało i przepełniają gorączką. Jak koszmary nocne, przelatują przed oczami w niezmienionej postaci z coraz to jaskrawszymi kolorami. Wtedy właśnie sanatorium staje się więzieniem. Zamiast spokoju otrzymuje się spotęgowany strach, który pożera coraz więcej i więcej. Zamiast snu dostaje się śpiączkę. Sanatorium jest lekiem, i jak każdy lek może uzależniać i prowadzić do choroby tak i ten to robi. Lepiej jest mówić codziennie, że potrzebuje się kolejnego dnia niż wystawić tabliczkę informacyjną, bo możesz zapomnieć ją zdjąć i będziesz bardzo zdziwiony gdy nikt nie spojrzy w Twoją stronę. Są ludzie, dla których przebywanie w sanatorium zamiast czarną chmurą na niebie, staje się nocą. I tam w mroku żyją, chodzą dla niepoznaki, żeby nikt nie zauważył jak bardzo są martwi. Jest jeden sposób, żeby wskrzesić swoją duszę z tego stanu. Stworzyć sobie punkt poza czasem i przestrzenią. Coś czego można bronić. Za co warto wyzdrowieć, by stanąć do walki, nawet na śmierć. Jeśli nie masz niczego czego kochasz z Ziemi już dawno jesteś martwy. Z Ziemi, niekoniecznie na Ziemi, może to być punkt w czasie i przestrzeni, ale jeśli jesteś w tym stanie wiesz zapewne, że wszystko co istnieje ulega rozkładowi. Można jednak znaleźć coś z Ziemi, co jest poza nią, czasem i materią. Ideę. Jakąkolwiek myśl, która jest w stanie zmieniać to co niszczeje.


Może i nas ubyło na barykadzie
Ale Ci chłopcy co zostali
Wyrastają na tytanów
Gdy tylko nie kochają się na stosach martwych ciał
Nie piją wódki w okopach
Wychodzą na barykady i napinają się
żelaznymi rękoma orzą spękaną od krwi ziemię
Nabierają do ust zgniłego powietrza
I wzrokiem omiatają pole walki sypiąc płomienie

Czekają na strzał
Na odgłos miarowego kroku
Nikt nie strzela...
W miastach śpią pod szmatami
We własnych kajdanach

I tylko nocą ciche "puk"
To ktoś wystrzelił kapiszona w okopach
I osunął się w płaczu na ziemie

Tylko o idee można walczyć. Tylko za nie umierać bez żalu. Tylko za nie płakać. Możliwe, że to właśnie przez nią trafisz znów do sanatorium, nigdy jednak już nie dostaniesz gorączki. Kto zostanie na straży, gdy Ty umrzesz w rozpaczy?

Cz. IV Król Pustyni

Gdy mrok opada na mury fortecy, trzęsąc konwulsyjnie, przez krótką chwilę, kształtami, nastaje pozorna cisza. Przerywa ją tylko ten zgrzytliwy odgłos zamykanych bram. W niektórych miejscach muru osłaniającego miasto są wyłomy. Małe dziury, przez które można spoglądać na otaczający piasek. Gdy zmruży się oczy można dostrzec w oddali zarysy wydm odbijających księżycowe światło. Niektórzy mówią, że za pustynią jest coś jeszcze. Są oazy i inne miasta. Szczególnie starcy opowiadają o dziwnych krainach, do których docierają nieliczni. W blasku ognia ich twarz pozbawiona emocji wyczekuje przyjścia śmierci. Ostatniego spotkania z pustynią. Tak odprawia się tutaj pogrzeby. Wśród śmieci i kości zwierząt wyrzuca się ciała by z wiatrem powędrowały ku słońcu. Murów pilnują strażnicy omiatający wzrokiem bezkres. Wyczekujący sygnałów. Bardziej zbawienia, niż zagrożenia. Cóż może zagrozić miastu umarłych? Forteca już dawno, poza czasem, zaklęta magicznie w życiu i śmierci zamieniła się w ruinę. Ruinę dusz. Pewnej nocy, gdy jak zawsze spoglądałem przez szczeliny na otaczający świat usłyszałem głos, który do tej pory tkwi w mojej pamięci. Usłyszałem głęboki wdech powietrza, roznoszący się magicznie po murach. Później serię krótkich wydechów połączonych z cichymi jękami i waleniem o bramy. Gdy dobiegłem on stał cały w piasku, wyczerpany do cna. "Co zobaczyłeś?". "No mów człowieku!" Do Jego oczu napłynęły ostatni raz szklane łzy. "Tam... tam nic nie ma, nic!". Ostatnie "nic!" poniosło się z nocnym wiatrem tłukąc co wrażliwsze szyby i wpadając do środka. Upadł twarzą na bruk, a parę chwil później jego ciało zostało wyrzucone tam skąd przyszedł. Wielu wracało, ten jednak był szczególny. Nie opowiadał o raju, o wiecznym słońcu, o powrocie do narodzin, jak inni mieli w zwyczaju. Nie straszył też demonami czy żądzą. Nie przyniósł strachu czy radości. Wniósł przez bramy najczystszą śmierć, czystszą od swojej. Czystszą od śmierci poprzednich podróżników. Był inny. Okrutnie obłąkany własnym brakiem szaleństwa.

Gwiazdy rozlały to na mojej dłoni
Napełniając linie papilarne strachem
Rozszerzając źrenice w ciemnościach

Stał umierając z pragnienia przed studnią
Aż jego oczy przemienione w piasek
Wysypały się na pustynie spływając z płaszcza
A on tylko zagryzł swój święty znak
Słyszę nawet teraz wyraźnie
Jak zgrzytają zęby krzesząc iskry w oczach
Jak pęka przeraźliwie szczęka
I padł na wznak czekając na podmuch
Co poniósł tylko jego szmaragdowy szal do nieba
Na ułamek sekundy
Póki nie zanurzył się w piasku na wieki

A Ja wpatrzony w gwiazdy
Tyle że mniej pewny
Fanatycznie niespokojny
Oglądam się za siebie
Patrząc jak wiatr rozwiewa ślady na piasku
Czy któreś będą trwalsze?

Nazajutrz gdy Słońce zaczęło unosić z wolna mgły, mieszkańcy powrócili do zwykłych prac. Sprzedawano diamenty do wprawienia między szczerbate uśmiechy, jak zawsze wyrzucano masy śmieci za mury. Byli jednak i tacy, którzy nie przespali tej nocy spokojnie. Posłańcy króla. Zaczęli biegać po ulicach. Szamotać. szarpać. Zgrzytać zębami. Padać do stóp i brudnymi rękoma prosić o zrozumienie. Jednak bramy mogli opuszczać tylko wybrani. szaleńcy więc zaczęli niszczyć. Niszczyli drażniącą wonią własne płuca. Rozkładali fortecę na części we własnej gorączce, we własnych oczach. Co wieczór wypełniali serca strachem i kopali z całych sił w bramę, w mury. Ręce wyciągali przez szczeliny szukając dotyku orientu. W narkotycznych snach zamknięci własnym ubóstwem stawali na najwyższych budynkach miasta. Gdy w końcu i to nie dawało wytchnienia ginęli z najgorszą z wad serca jakie znał świat. Tylko tak ich ciała mogły zostać wyrzucone na piasek. W fortecy oprócz urzędników żyje król. Król pustyni na najwyższej wieży. Król ludzki, który niczym nie włada, przewodzi jedynie tym których on sam sobie wybierze. Rozdaje znamiona przy narodzinach rozsypując róże po całym mieście w radości. Król nigdy się nie starzeje. Jednak ludzie widząc cierpienie jakie przynoszą jego czerwone kwiaty zaczęli go truć. Stawał się coraz słabszy, aż wreszcie przywarł do tronu spoglądając tylko w dół na dzierżawców sztucznych róż. Nie mając siły na płacz. Jednak przyszedł dzień, kiedy król obudził się z koszmaru i nocą wyrzucił znów kwiaty z płatkami przesyconymi jego własną krwią i kolcami ostrymi jak nigdy. Ktoś zadeptał. Ktoś schylił się przeżegnał duszę i wszedł w noc. Na spotkanie z własnym strachem, przekleństwem i celem podróży. Na splunięcie przed nogi dzierżawcom sztucznych róż.

Refleksy księżyca odbijające się w oczach
Przelewają duszę na dno serca
Sprawiając że staję tam myślami
Zdrętwiały do najmniejszych zagięć kurtki
I nasłuchuje jak debatują o naszych ciałach

Księżycu skąpany w krwi zabitych dogmatów
Stań na spotkanie ze śmiercią
O umówionej godzinie pod miejską latarnią
Wymieńcie się zagadkami
I rozszarpcie mnie w tłumie dogmat Boga

Może przyjdę na swój pogrzeb w przebraniu
Nierozpoznany do ostatnich sekund modlitwy
Napiję się ostatni raz brudnej wody
Pozamiatam nagrobne liście ze swojego życiorysu
Ty też przyjdź poraniony od walk księżycu
Rozciągnij swój blask po krzyżach prawdziwych
I spytaj ludzi w niepewności czy było warto
I spytaj poetów

Niektóre rzeczy są wieczne. Pustynia, mury, król. Są jednak rzeczy, które trzeba wskrzesić z popiołów. Wraz z wiarą spadnie deszcz, a mury fortecy na nowo pokryją się zielenią. Żal tylko uśmiechów beznamiętnych. Cieszą jednak te dziecięce oczy wyglądające ze szczęściem i nową nadzieją przez szczeliny zaklęte w refleksach księżyca.

Cz. V Nieśmiertelność

Są takie miejsca w fortecy, których nawet Bóg nie dosięga oddechem. Jest jednak ktoś kto dogląda ich ciągle. Kapią wtedy łzy jakby z utęsknieniem czekające na zanurzenie się w ziemi. Niemal z takim utęsknieniem jak oczy czekające na spotkanie ze snem. Z prywatnym rajem. Gdzie wszystko jest na swoim miejscu, powyginane subiektywnie tak by sprawiało jak najmniej bólu. Tak nierealnie że aż bolesne. Gdy zaprosisz Różę do tego raju, odpowie co zechcesz. Zgodzi się jeśli zapragniesz. Odepchnie Cię jeśli stwierdzisz, że nic nie jesteś wart. Jednak w tym miejscu nigdy jej nie będzie. Dostaniesz portret, który będziesz mógł ściskać w dłoni przez wieczność. To Róża decyduje Czy spaść Ci pod nogi, czy może parę kroków dalej, gdy stoisz sparaliżowany na zimnej ulicy. Nie zmienisz tego siłą postanowień, marzeń, lęków. Żadna pewność siebie Ci tego nie ofiaruje, tu kończy się twoja wolna wola, a zaczyna się jej wolna wola. Możesz ją odwzorować, tak by była zawsze blisko, lecz nie będzie już taka piękna, a co najgorsze, Ty nie będziesz już taki szczęśliwy. Będzie trwać nieśmiertelna w twoim zaklęciu. Gdy będziesz wychodził możesz zostawiać Ją na półce, tak by jej zapach nie krępował ruchów. Tak by jej kolce nie kłuły w tańcu śmierci. Wzrok nie przeszywał duszy. Wracając będziesz cieszył się na spotkanie z malowidłem. Kolejna bezsenna noc z prywatną Różą, która nigdy nie odpowie. Gdy uderzy Cię trzeźwość i obejrzysz się, zwymiotujesz na widok, który ujrzysz. Setki martwych ciał w demonicznych uściskach, śmiech szaleńca w pustym pokoju i gdzieś na szarym końcu Ona. Już wiesz, że przed kolejnym sezonem w piekle to zrobisz. Podejdziesz do bram ogrodu bezwiednie płacząc i zapukasz, a nie doczekawszy się odpowiedzi wrócisz ze zwieszoną głową. A echo szlochu i pukania będzie żyło wiecznie, dłużej niż Ty i sam ogród.

Gdy latarnie zaświecą ogrzewając ulice
Na podłodze zacznie się kontrolowana egzekucja
Żywych oczu wpatrzonych w nierealne miejsca w prywatnym raju
Tak prywatnym że otwarte drzwi na oścież skrzypią przy każdym wejściu
Otwierając usta w zwykłym krzyku
I wezmę znów do góry zdjęcie róży
Nieśmiertelność...

Nic mnie nie pochłonie czas stoi
Drga tylko rozpaczliwie słońce broniąc się resztkami sił
Poddaj się płyń w bezczas
Może nie ma o co umierać
Nie ma na co czekać
Zatrzymani w kontrolowanej miłości
Ze zdjęciem róży w rękach
Nieśmiertelność...

Jutro wstanę milcząc znów wstydliwie
Broniąc się przed Bogiem w każdym zaułku
Przed ich nagimi słowami
Pocałunkiem na ołtarzu w uniesieniu
Odwracając wzrok
Zwieszając głowę pod drzwiami
Pukając kolejny ostatni raz
Nieśmiertelność...

Jest też drugi raj, który karmi się oddechami Boga. W nim jesteś całkowicie wolny. A czym jest wolność? Wolność jest nieskrępowaniem świata. Niedostosowaniem raju do Twojego wzroku. Tu możesz śmiać się i płakać bez ograniczeń. Lepiej od malowidła oglądać życie, nawet gdyby nigdy nie było dane zakosztować jego smaku. Lepiej pukać do bram ogrodu i wypatrywać za pięknem niż zagarniać je w głąb siebie bez niczyjej zgody. Nawet gdyby Róża nigdy nie była Twoja, będziesz wiedzieć ile jest warta. To wspólny raj. Jest tu miejsce dla kata i ofiary, poety i rzemieślnika. Jest tu miejsce na uśmiech i płacz. Nie ma tu miejsca na trwanie w niezmienności, bo tylko w ruchu piękno. Szczęściem jest mieć wybór i szczęściem wiedzieć, że nie jest się jedynym. Nawet gdy chciałbyś miłości, nie możesz jej nikomu narzucić. Nawet gdy nie chcesz ginąć, topór może odciąć Ci głowę. A wrzask Twojej śmierci poniesie się w wieczność. Naprawdę myślisz, że rodzisz się by czegoś zaznać a świat przygotowuje się na twoje przyjście odgrywając niczym teatrzyk swoją rolę? Naprawdę myślisz, że jesteś aż tak martwy? Czy jeśli nie ta Róża to inna? Ta może odrzucić Cię wiele razy i choćbyś nigdy w życiu nie zaznał ukojenia to właśnie piękno, to właśnie raj. Czy cieszyłbyś się wiedząc, że już przed narodzinami palcem wskazałeś kim chcesz być podpisując scenariusz? Róża jeśli zapragnie nigdy nie będzie Twoja.

Gdy słońce zaświeci barwiąc ściany
Na suficie zacznie się niekontrolowane zmartwychwstanie
Zamkniętych powiek wpatrzonych w ciepłe miejsca w naszym raju
Tak wspólnym że nie potrzeba nazywać
Trzymając usta w powściągliwym zaklęciu słów
Uniosę Cię w myślach rękoma
Nieśmiertelność...

Pochłonie mnie czas zostawiając nieżywego
Drga tylko rozpaczliwie serce broniąc się resztkami sił
Nie poddawaj się zanurz rękę w czasie
Może jest za co umierać
Może warto żyć nie czekając
Rozciągnięci w niekontrolowanej miłości
Zachłyśnięci blaskiem słońca w oczach
Nieśmiertelność...

Jutro zasnę szepcząc znów odważnie
W każdym zaułku szukając Boga
Ich słów odartych z marzeń
Pocałunków na ołtarzu w uniesieniu
Wpatrując się
Uśmiechając się pod drzwiami
Pukając w samo serce raju
Nieśmiertelność...

Nie traktuj życia jak lekcji, a innych jak przedmioty. Poczuj się człowiekiem, wolnym, nieskrępowanym. Jeśli myślisz, że wszystko jest już zapisane, tylko aktorzy jeszcze niedobrani, możesz się bardzo zawieść gdy będziesz wyciągał ręce po Różę, a dostaniesz różę. Pomyśl ile warte jest twoje serce gdy nosisz brzemię szkicu życia na boskim papierze. Pomyśl też ile będzie warte gdy przestaniesz je nosić.

cz. VI Sanktuarium

To miejsce stało kiedyś na samym środku fortecy. Stanowiło jej serce pompujące krew i westchnienia brukowanymi ulicami. Z czasem jednak forteca rozrosła się nierównomiernie, pożerając murami pustynne piaski, zostawiając sanktuarium na obrzeżach, a w miejsce serca wstawiając wielkie stragany, dla kupców z całego miasta. Jednak przychodzą tutaj dalej nieliczni, podziwiając posągi dawnych właścicieli, książąt. Posągi, te są wykuwane z wielkich marmurowych bloków, przez ślepych rzeźbiarzy, którzy produkują je wyćwiczonym ruchem nauczonym za młodu. Przychodzą tu również nowi właściciele z kwiatami wszytymi w serca, symbolami posiadania Sanktuarium. Ci jednak rzadko wchodzą do środka. Mażą progi pędzlami i skrobią słowa na zewnętrznych ścianach, tak by przechodnie widzieli, że Sanktuarium nadal ma właściciela. Kiedyś, w odległych czasach przybywali tu liczniej. Wychodzili po miesiącu, roku, zmienieni na twarzy i sercu, ze śladami potu i zmęczenia na skroni. Kiedy książę wchodzi za dnia do budynku, spotyka go widok okrągłej sali, pełnej posągów, obrazów, słów i wielkich okien. Tak wielkich, że z ulicy można dojrzeć wnętrze. Nie jest tu sam, rozmawia z gośćmi, którzy pamiętają i podziwiają z łezką w oku magiczne Sanktuarium. Jednak noc... Noc może tu spędzić tylko on sam. Gdy promienie księżyca zaczynają wpadać przez okna oświetlając posągi i ściany, rozpoczyna się przerażający spektakl. Oczy niektórych marmurowych figur nabierają barw śmierci, a fundamenty Sanktuarium zaczynają lekko kołysać. Ściany powoli wypełniają się mrocznymi obrazami, z których spoglądają kiczowaci mężczyźni i kobiety. Po ścianach spływają falami słowa wulgarne i szpetne, przeklinające świat i fortecę. Z ust posągów zaczyna wydobywać się pieśń narastająca z każdym dźwiękiem, a kwiat wszyty w serce, ze swojego naturalnego krwistego koloru zaczyna zachodzić czernią, zaczynając od krańców delikatnych płatków.

Kiedy zamykasz oczy i próbujesz spać
W Twoim sercu płonie kwiat
Mroczny kwiat

Przyciąga ciemność ze ścian
I szeptami wkrada się strach
Mroczny kwiat

Świat bez serca nie jest nic wart
W twoim sercu piękna skarb
Mroczny kwiat

Oddech śmierci niesie ból
Oszpecony kwiat jest twój
Mroczny kwiat

I wtedy poczujesz
Jak stajesz się ciemnością!
I wtedy poczujesz
Czym jest od bogów dar!
Mroczny kwiat!

Pieśń milknie. Książę pada na kolana. Jego zimny oddech zaczyna urywać się i ciche łkanie odbija się głośnym echem przeradzając się w krzyk nocy. Na uste cisną się przekleństwa. Na śmierć. Na świat. Na Boga. Na siebie. Na kwiat. Chce uciec przed sobą, przed kwiatem. Jest tylko jedna droga, przez śmierć! A ona podnosi go z Ziemi i całuje przeciągle w usta, póki wymiociny nie pokryją podłogi. Dar staje się przekleństwem. Empatia bólem. Pogoń ucieczką. Niektórzy wybiegają z szaleństwem, biegnąc całe życie przed siebie, rozrzucając przechodniom swoje szalone słowa i farby. Biegną tak ze śmiercią we wzroku a ich dusza czernieje do reszty wraz z kwiatem. W końcu śmierć widząc, że książe nie ma już siły na dalszy bieg, bez czci i szacunku zawiązuje pętle na najbliższym drzewie. Jego ciało kołysze się na wietrze jeszcze parę lat póki ślepi rzemieślnicy nie wykują posągu zasilającego Sanktuarium. Są jednak i inni. Ci, gdy śmierć zaczyna dotykać wargami ich ust budzą się z letargu, ściskają jej szyje zostawiając bolesne ślady i siadają pośród mroku rozmyślając całą noc. Ich kwiat zaczyna powoli uwalniać się z uścisku. Nie są spokojni, ale wiedzą, że ucieczka i naplucie w twarz fortecy nie jest odwagą, ale strachem. Koszmarem wariata zamiast wielobarwnym snem. Czasami także czarnym, ale czystym i odważnym. Czerpiącym swoje piękno z oczu i serc patrzących, a nie tylko z własnego żalu i śpiewu przeklętych. Pokładającym nadzieję w nim, w sensie życia, w pięknie świata. I chociaż kwiat czasami jeszcze czernieje przynosząc rozpacz i wątpliwości, walka o ideały i marzenia jest już wyryta na duszy. Nigdy nie wyblaknie. Ich posągi po śmierci również tu będą, żywe jedynie za dnia.

On umiera tak co parę nocy
Na moim niebie
We mnie

Najpierw opuszkami palców dotyka moich rzeczy
Rozmarzonych gwiazd
Serca
Które miarowo uderza
Odmierzając papierosy przed snem

Jego oczy pokrywa otchłań
Wyznaczająca granice mojego wzroku
Nikt nie chciał się do niej przyznać
Oddaliśmy Ją Bogu
Pewnie to nie jedyna otchłań którą został obarczony

Gaśnie więc z moim żalem
I wybucha orkiestra zmysłów
Kołysząc ściany tak mocno do snu
że nawet książki pamiętają całą noc

Na szczęście zmartwychwstaje na moją prośbę
Czasem po trzech dniach
Czasem po trzech tabletkach
Obyśmy się spotkali po mojej śmierci
Bo w jego rękach leży strach
Jedyny na całej Ziemi

Jedyny strach na całej Ziemi. Śmierć ideałów wraz z ciałem. Powątpiewanie w świat, szukanie Utopii we własnym szaleństwie. Kto przezwycięży ten strach w sercu, nie tylko w ustach dotknie błękitu opuszkami palców, a gwiazdy spadną czekając na zaklęcia. Choćby śmierć starła całą krainę w pył, ideały są nagrodą samą w sobie, ziszczeniem snów. Należy dążyć by nigdy nie zostały zapomniane i z ust do ust przekazywać magię Empatii.

cz. VII Rytuał lasu

Przy jednym z murów fortecy pozostał las. Nie jest to co prawda ten las co kiedyś. Dawniej wielkie drzewa porastały prawie całą powierzchnię zajętą teraz przez ludzkie osiedla, a wiekowi starcy przechadzali się między nimi doglądając ich zdrowia. Jak długo druidzi bronili granic lasu, tak długo ludzka ręka zamiast ścinać opiekowała się drzewami. Na wielkich polanach odprawiano druidzkie święta, podczas których opiekunowie tego miejsca oddawali mu swoją energię, którą czerpali ze Słońca. Jednak z czasem zaczęli oni wymierać, a następców brakowało. Las zaczął się kurczyć, a Ci którzy zostali do dziś przeklinają fortecę, która przyniosła im tylko ból i żal. Ból i Żal. Wielką tęsknotę za pięknem natury, która niegdyś porastała całą tę krainę, a teraz jedynie jej refleksy odbijają się w zmęczonych oczach. Jest to tęsknota tak wielka, że tylko ślepiec mógłby nie poczuć jej w sercu. Niektórzy ludzie nadal tu przychodzą oglądając z rozpaczą dzieło własnych rąk. Druidzi zamiast odbudowywać piękno, zaczęli walczyć z przyczyną własnego nieszczęścia. Zaczęli wychodzić z ukrycia i głosić swoje orędzia na wielkich placach. Ludzie jednak zabiegani pędem dnia nie mieli czasu by wysłuchać do końca. Nieliczni kiwali ze zrozumieniem, ale nie byli w stanie nic zrobić. Z czasem druidzi zwątpili we własne siły i zaczęli spotykać się nocami w sercu lasu przelewając na niego swój mrok i nienawiść. Wiedzieli dobrze, że śmierć lasu, to śmierć całej fortecy. Nie będzie już czego zagarniać. Nie będzie więcej czystej wody. Nikt nie usłyszy lekkich kroków poranka na trawie, ale władcy miast dalej tego nie rozumieją. W księżycową noc druidzi wychodzą na ostatnią leśną polanę, skąpani w gniewie. Z ich ust płyną przekleństwa i żal, jednak w oczach wciąż tli się nadzieja. Tlą się gwiazdy. Wśród niemych jęków lasu i druidzkich szeptów rozpoczyna się Rytuał Lasu, a księżyc zaczyna spływać krwią.

Wyjdź w noc
Zanurz się w niej po piersi
Spójrz na księżyc spływający krwią na las
Kropla po kropli z liścia na liść
Przesiąkający własnym życiem glebę
Własną śmiercią karmiący brzozy
Spójrz na kruki
Wyrywające z ziemi dżdżownice
I karmiące się ich nikczemnością
Zagłębiaj się w gwiazdy
Wybierz jedną i poproś by spadła
By jej śmierć przypieczętowała Twoją
Jedyne marzenie
I nie wstydź się
Gdy parę kropli krwi księżycowej
Skapnie w Twoje serce
Otul je mrokiem
I skrzyw twarz w udręce
Już północ, zaśnij

Po Rytuale księżyc zachodzi gęstymi chmurami jak gdyby musiał odpocząć po oddaniu swej siły. Również niektórzy druidzi, którzy nie są już w sile wieku upadają na pokrytą rosą trawę. Inni odchodzą z wykrzywionymi od wysiłku twarzami. Nie są to twarze wyrażające zwycięstwo, raczej przeciągnięcie klęski, ale do lasu zaczyna przybywać nieco więcej osób zaciekawionych nocnymi błyskami nad lasem i tajemniczymi oczami wyglądającymi z mroku. Oczy te nie należą jedynie do opiekunów lasu. Wiele dziwnych istot zapomnianych przez czas zamieszkuje to miejsce. Dusze przeklętych, ludzie przypominający wilki, czarownice. Szczególnie te ostatnie obrały sobie to miejsce za dom. One chyba jako jedyne wygonione z miasta nie wyzbyły się dumy i piękna. Tutaj nie muszą bać się płomieni, które niegdyś pokryły świat, wymierzonych w ich wiotkie ciała. One jedyne wiedzą, że póki oczy przechodniów zwrócone są ku tajemnicom skrywanym przez mrok, las nie zginie. Co noc przyzywają demony, które normalnym śmiertelnikom rozszarpałyby duszę, na swoje spotkania. Co noc wabią ludzi do serca lasu napełniając raz przekleństwem, raz rozkoszą. Niektórzy wytykają je palcami oskarżając o zło. One nie są złe. One tylko bawią się przeciekającymi przez palce tajemnicami, mając na tyle odwagi by oddać się diabłu za parę refleksów księżyca. Potrafią udawać miłość i kusić nierozważnych kochanków błaganiem o pomoc. Czasami wracają, innym razem nie, ale jak zbawienie dla tego miejsca zaczynają krążyć legendy po świecie. Legendy o magii, tajemnicach ponad tymi osiadłymi w wielkich betonowych blokach scalających fortecę w jeden martwy organizm. Martwy. Życie toczy się tu, w mrocznym lesie. Tli się jeszcze. Miasto należy do martwych.

Miasto nie ma już czasu na rozmowę
Przeżuwa masy w swoich odrapanych ustach
I nerwowymi od uśpienia oczyma wodzi po parkowych alejach
Chowają się za rogami ulic ostatni ludzie
I zdradzają ich bogowie miasta blaskiem swoich lamp

Nigdy nie śpi
Pije tylko najbiedniejszą krew
Spłacając trybut kościelnym wieżom
A każdy krok był już mierzony
przeznaczony Tobie

Nigdy nie śpi
Cichnie tylko wieczorem
Gdy latarnie śpiewają witając się z księżycem
A maszyny w długich płaszczach
Podążają wyspowiadać się przed Bogiem
Przed sobą z dawnych lat

Las wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami mieści się przy murach. Przy krańcach serca. Czasem wiedzie do niego długa droga, jednak zawsze będziesz czuł jego obecność, a przyjdą noce gdy tęsknota nie da Ci zasnąć. Gdy sztuczne światło nie wystarczy do zaspokojenie głodu i wyjdziesz wpatrywać się w księżyc.

cz. VIII Opera Duchów

Jest jedno miejsce w fortecy, które do dnia dzisiejszego nie zmieniło swojego położenia. Opera Duchów. Niewidzialnymi korzeniami przytwierdzona do ziemi, z której czerpie energię. Wiele razy próbowano zburzyć ten budynek, który nie pasował do sięgających nieba monstrów. Za każdym razem Opera stawała wieczorem na swoje miejsce jakby zaklęta przez czas. Dawniej co wieczór odbywały się tam spektakle operowe, a wielka sala była pełna ludzi. Z czasem przybywało ich coraz mniej. W końcu Opera została zamknięta jako nieużyteczna. Muzyka i śpiew jednak ku zdumieniu mieszkańców nie ucichły. Wręcz przeciwnie, natarczywie rozbrzmiewały w powietrzu tej części fortecy. Wnętrze budynku pełne jest kurzu i pajęczyn, jednak całość przetrwała, a wyblakła sala, zamiast sprawiać wrażenie zniszczonej, nabrała eterycznych odcieni nocy. Co wieczora słychać szmer rozmów ludzi wchodzących na salę. To mury szepczą echem dawnych dżentelmenów w garniturach i panien w wieczorowych sukniach. Za jakiś czas na scenę wychodzi dyrygent i po burzy oklasków rozpoczyna spektakl. Eteryczne ręce kierują widmową batutą, która zostawia mgliste ślady w powietrzu rozpływające się po sali z dźwiękiem orkiestry. Ściany zaczynają rozbrzmiewać niesamowitą muzyką, niesioną przez wiatr ulicami miasta. Przez operową salę przechodzą westchnienia zachwytu. Koncert zamienia się w szaleństwo, dźwięki nakładają się na siebie tworząc niesamowitą pieśń rozszarpującą serca. Mieszkańcy podchodzą często do wielkich drewnianych drzwi, ale nikt nie ma odwagi przełamać żelaznej kłódki i wejść do środka nacieszyć duszę pieśnią duchów. Potrafią jedynie stać i zza popękanych murów wyłapywać co piękniejsze dźwięki. Artyści jednak wytrwale grają dla swojej publiczności wewnątrz, a ich eteryczne dłonie wyćwiczone przez lata wprawiają obserwatorów w zachwyt i zdumienie.

Za późno by się modlić
Za późno żeby wyrywać kraty i biec
Trzeba się skupić na niepatrzeniu
I udawać że miłość owija podłogę

Trzeba zacisnąć powieki
I gdy wejdą dumnie na podesty
Zagrać na kontrastach fałszując utopię
Zatrząść się mimowolnie
I w delirium oszaleć wyrywając sobie narządy

Palcem wskazującym pokazać równocześnie na gwiazdy
A gdy szyderczy śmiech przesiąknie ich usta
Trzeba być stanowczym do świtu

Potrafią grać godzinami, a każda nuta wyraża najszczersze ludzkie emocje, których tak brakuje zimnym murom. Pieśni przechodzą z ckliwych w tragiczne, przerywane wybuchami oklasków. Artyści zaczynają tworzyć coraz to nowe dzieła, a z ich instrumentów wypływają melodie świata. Melodie życia. Melodie przeszłości, tworzone co wieczór na nowo. Życie to tworzenie. Życie to sztuka. Życie to emocje. Dopóki nie przestaniesz tworzyć, nie przestaniesz czuć sercem, dopóty nie zginiesz w fortecy. Jest miejsce, gdzie zawsze będziesz mógł przybyć. Stworzyć kolejne dzieło, lub siąść na sali i rozkoszować się jego pięknem. Pięknem ludzkiego serca natchnionego przez Boga. Ręce są tylko przekaźnikiem. To serce pisze melodie. Serce gra tu co noc. Ludzie przykuci do murów fortecy nie są w stanie tego zrozumieć. Pozostały im małe iskierki życia na dnie serca. Postawili własne ręce na miejsce Boga, kiedy Bóg jest w sztuce, Bóg jest w sercu. Tworzy się i ginie co dnia. Co nocy. Ludzie umarli na ulicach. W biegu, w pośpiechu. W szarej codzienności. Która na miejsce nowego piękna, stawia użyteczniejszą szarość. Ile by budynków nie powstało w fortecy, Opera zawsze będzie tam stać czekając na nowych twórców. Choć teraz przychodzą do niej jedynie duchy, jest w niej więcej życia i bożych iskier niż na ulicy. Gdy zbliża się świt muzyka cichnie, a twarze publiczności blakną. Z oczu płyną łzy jak gdyby dzień wyrywał ich ze świata z powrotem do nicości. Ostatni ukłon artystów, ostatnie oklaski. Tej nocy. Jest jednak jeszcze wiele nocy i dni. Póki znajdzie się ktoś kto własnym sercem potrafi przemienić iskrę w płomień Opera będzie grać. Jeśli ludzie poznają czym jest ich życie, czemu są tak wyjątkowi, czemu ich stopy stawiają kroki, usta szepcą, a ręce wznoszą wielkie gmachy, Opera nigdy nie umilknie. Potrafimy wyrazić siebie za pomocą sztuki, za pomocą tworzenia. Korzystaj z tego daru póki jeszcze jesteś żywy, a nie zginiesz nigdy.

Na samotnej skale
Pośród nocnego lasu
Młody Prometeusz stoi w blasku księżyca
Rękoma gwiazd dosięga i jak owoce zrywa
Odkleja jedną za drugą do torby chowa
Patrząc otępiale na tych co chylą czoła do ziemi

Nie przeszkodzą bogowie Olimp upadł
W swym gniewie się zatoczył i potknął o Eden
Owoce rajskie też już gnić zaczynają
Jednak on Prometeusz uparcie
Jakby biegu historii nie rozumiał
Wysypuje z torby swe skarby na domy
I nie ogień rozdaje wiedzę czy postęp
Bez przyczyny żadnej daje w ręce grzeszników
Wiarę i nadzieję
Że Tytan człowiekiem być może
Gdy człowieczeństwo w źrenicach wymiera

Póki jeszcze w Twoich źrenicach tli się wiara i nadzieja idź. Nie stawaj. Nie pochylaj się do ziemi, ale wyciągaj ręce do nieba po marzenia i twórz świat w szaleństwie emocji. Zapłatą będzie życie wieczne. Nie w raju, tu w Operze.

Cz. IX Klątwa Krzyża

Był kiedyś w fortecy człowiek, o którym mówi się dziś, że pokonał śmierć. Przez trzydzieści trzy lata stąpał po świecie i gdy Ona spojrzała w jego zmęczone oczy nie przestraszył się. Tak mówi się dziś. Przez ostatnie swe lata głosił słowa miłości i pokoju. Gdy zobaczyli to strażnicy fortecy wyrok zapadł. Krzyż. Po wielu latach magia jego słów zgasła w sercach. Pozostał jedynie Krzyż. Wielki monument stojący na środku miasta. Zbierają się tam ludzie do wspólnej modlitwy. Modlitwy o wzrastanie Klątwy Krzyża. Jak w amoku klęczą przed nim, zapominając kim był człowiek, który zawisł tu trzy dni walcząc ze śmiercią. Nic tak nie podrywa ich do walki, jak bezczeszczenie tego pomnika przez obcych. Nawet bezczeszczenie ich własnych serc. W ich oczach widać przekleństwo, które sami sprowadzili na siebie. Ślepą wiarę w przedmiot. Stoją na placu spijając co wieczora Jego krew, zamieniając się w bestie. Niektórzy zachowali jeszcze resztki trzeźwości i wiedzą, że to miłość płynęła Jego ustami, a nie usta nadawały sens miłości. Inni jednak są już tak ślepi, że wydaje im się niemożliwym by ideały mogły żyć bez Krzyża. Wskrzesili ten drewniany pomnik z dawnych lat i i więzami własnego wzroku przybili Nieśmiertelnego do zimnych ramion. Nikt go nie słyszy. Każdy odpowiada na swoje pytania własną duszą. Przeklętą duszą. Krzyż z czasem stał się tak żywy, że zdołał zabić, tego, który pośrednio przywołał go do życia. Krzyż stał się natchnieniem poetów, muzą filozofów. Są też tacy, którzy Krzyż utożsamili z Bogiem, ale zamiast oddać mu cześć, jak przeklęci, zaczęli go niszczyć. I tak wojny wybuchały w fortecy, które trwają do tego dnia. Wojny w imię fałszywej miłości. Wojny w imię drewnianych ramion. Spory o boskość człowieka. Człowiek ma w sobie Iskry Boże, lecz wcale nie jest to sprawa Krzyża. Nawet ten, o którym mówi się, że przetrwał śmierć nie jest Bogiem i nigdy nim nie był. Bóg gdy przemawia robi to ciszej. On był posłańcem miłości, tej samej, którą posiada Bóg, jednak nim nie był. Miłość nie potrzebuje ciała. Miłość nie potrzebuje Krzyża.

Jesteś tylko częścią mnie
Marną częścią
Twoje drewniane dłonie zimne jak moje ramiona
A są to silne ramiona
Już dwa tysiące lat cię trzymają

Jesteś małą cząstką mnie
Maleńką
Gwoździe pompują we mnie twoją krew
Zardzewiałe gwoździe
Jad już krąży w naszych żyłach

Jesteś mną w zasadzie
Bo i bez ciebie mam już moc
Nie możesz nic powiedzieć
Poddaj się
Nigdy nic nie powiedziałeś
A przynajmniej nikt nie słyszał

Jesteś częścią mnie
Ale Cię nie hańbię już
Bo powoli staje się częścią proporców
I murów
Jeszcze mroźniejszych od moich ramion

Był też drugi człowiek. Zdrajca. Magicznym pocałunkiem podsuwający ciało Ukrzyżowanego nagim mieczom. Pocałunkiem zdrady i obłudy. Kiedy jego rozgorączkowane usta dotknęły twarzy. Kiedy krople potu zdradziły Ukrzyżowanego, otrzymał dwa dary. Jeden od fortecy. Drugi od śmierci. Mieszek srebrnych monet na zaspokojenie swojego głodu i pożądania od fortecy. Pocałunek szaleństwa od Śmierci. Błąkał się po świecie z wypalonymi monetami na dłoniach, aż doszedł do drzew. Tam zawisł, a echo jego krzyku roznosi się do dziś. Wytykają go palcami czciciele Krzyża. Ci sami, którzy tylko we własnych oczach widzą litość. Nad nim jednak nie potrafią się zlitować. Jest jednak jeszcze miejsce w fortecy gdzie ludzie nie przychodzą oddawać czci Krzyżowi. Zamiast tego siadają pod gołym niebem i rozmyślają nad słowami odbijającymi się w sercu, roniąc rzewne łzy na zimnym wietrze. To Leśna Kapliczka. Miejsce piękne i tajemnicze. Nikt tam nie spiera się czy Bóg zszedł na ziemię, czy też nie. Nikt też nie przeklina martwych zwłok wisielca. Nikt nie traktuje krzyża jako Boga. Tam przychodzi się rozmyślać. Nad cierpieniem. Nad miłością. Nad poświęceniem. Nad tym wszystkim co sprawia, że jesteśmy tak wyjątkowi. Przebywaj tam jak najczęściej. Krzyż, który niegdyś tam stał spróchniał i upadł na ziemię, jednak ludzie przychodzą tam dalej wieczorami. W miejsce drewna, postawiono tęsknotę. Tęsknotę do gwiazd. Do snów. Prowadzi się tam długie rozmowy. Tak długie jak jest to potrzebne. Nie by zaspokoić pożądania, ale po to aby postawić pytania i odpowiedzieć poezją. Rozmawia się tam ze sobą. Z Bogiem. Z duszami zmarłych. Póki w Twoich oczach są jeszcze resztki ciepła wędruj do tego miejsca, bo wyrasta ono w Tobie. Leśna Kapliczka nigdy nie zostanie zapomniana, nawet gdyby uznano wreszcie i obwieszczono, śmierć Tego, który zawisł na krzyżu. Słowa nie zginą w mroku, a tęsknota pozostanie.

Chodziłem tam wieczorami
Stał tam wielki drewniany krzyż
Wrośnięty w ziemię jak drzewa naokoło
Opierałem się o niego gdy byłem smutny
Krzyż nie zdradzał nie krzyczał
Nie śmiał się na głos
(może po cichu, nie lubiłem tej myśli)
On powiedział że to piękna metafora

Więc mówiłem matce że idę na metaforę
Staliśmy tam razem z wszystkimi
Kiedy monument spróchniały upadł na mokrą trawę
Nikt nie chciał go podnieść
Postanowiłem od tamtej pory spacerować
On powiedział żebym przychodził jeszcze czasem

Teraz tylko nocami kładłem się na krzyżu
Obserwując gwiazdy gdy nikt nie patrzy
Rozdmuchując pyłki traw z uśmiechem
Zachwycając się snami rozmazanymi na niebie
W oczach mając łzy szczere
On powiedział że też tęskni do nas

Nie daj się nigdy opętać przez Krzyż, bo staniesz się przeklęty. Nie czcij kawałków drewna. Nie czcij Boga, rozmawiaj z nim. Nie nazywaj go, tęsknij. Nie zaklinaj ideałów w kamieniu, lecz ogrzewaj głazy ich ciepłem. Nie w piśmie jest miłość, ale w oczach. Nie w działaniu jest czyn, ale w rękach. Nie w Krzyżu moc, ale w ideałach.

Cz. X Bunt Lucyfera

Pozostały w fortecy nieliczne miejsce, gdzie ludzie zbierają się letnimi wieczorami wysłuchiwać opowieści bajarzy. Rozpalają ognisko czekając na przybyszów z odległych krain, lub ślepych starców pamiętających zamierzchłe czasy. Pewnego wieczoru na jedno z wielu spotkań przyszedł mężczyzna pokryty czarnym płaszczem. Usiadł przy ogniu i zaczął opowiadać historię Lucyfera. Każdy znał tą historię, lecz nigdy nikt nie opowiedział jej w takich słowach jak ów podróżny. Według przybysza, Lucyfer był podczas stwarzania ludzkości i opiekował się nią na samym początku na równi z innymi aniołami i bogami. Jednak ludzie cierpieli. Niczym zwierzęta chowali się po jaskiniach przed nocą. Mimo swoich czystych dusz stawali się drapieżni i brutalni, a instynkt nakazywał im walczyć o życie bez względu na serce. Bogowie pozostawali niemi na prośby Lucyfera, by ofiarować ludziom boski płomień. Zdobyli by wtedy wiedzę potrzebną do rozwoju na nieprzyjaznej ziemi. Anioł Światła nie mogąc wytrzymać płaczu dobiegającego z ust śmiertelników, postanowił wykraść w nocy ten dar i znieść go z niebios ludziom. Udało się. Jednak gdy przyszedł dzień bogowie zorientowali się co przydarzyło się ostatniej nocy. Postawili Lucyfera przed sądem. Bronił się sercem. To jednak nie wystarczyło. Został skazany na otchłań i przekleństwo w ludzkich ustach. Karę tak straszliwą dla Anioła Światła, że myślał on tylko o śmierci. Jednak jego łzy spadające pod stopy sędziów nie mogły zmienić wyroku. Gdy ten zapadł jego włosy i oczy zaczęła pokrywać czerń. Niegdyś wielkie, rozłożyste, białe skrzydła, zamieniły się w mroczne pióra cierpienia. Zszedł w otchłań. Pośród chłodu i mroku żył setki lat jednak jego serce pozostało czyste, a gniew i zapalczywość w oczach pozostały te same. Jego życie stało się walką. Buntem przeciwko niesprawiedliwości. Egzystencją w jednej myśli. Tak przetrwał bez szaleństwa w utopii własnej duszy.

Chodźcie śniegi
Chodźcie mroki
Wypisałem już dawno swoje skrzydła na śmierć
Otchłań przekuła moją tarczę
Zahartowała oczy silniej od Boga

Posiadłem moc i przetrwam zimę
W niestnieniu zaklęty
W prometejskim uścisku duszy

Na mojej twarzy rozrysowały się kłamstwa
Szeptane światem o poranku
Ile lat by nie przyszło czekać
Z moich gniewnych oczu
Będą padać na wiatr krople smutku

Życie jest jak para skrzydeł
Wśród wiecznej nocy
Rozwiń raz a poczujesz ich smak
I za wieczną otchłań powtórzysz to znów
Nawet gdyby sczerniały przed świtem

Bogowie widząc łzy Lucyfera pozwolili mu raz na sto lat schodzić na Ziemię. Od świtu do świtu. Zgodził się na to, mimo iż wiedział, że przyniesie mu to tylko więcej bólu. Czasami wątpił w słuszność swojego czynu, popełnionego tamtej pamiętnej nocy. Gdy widział wojny, orgie i szaleństwo ludzi. Zawsze jednak napotykał choć jedną osobą, dla której warto było to uczynić. Warto było otworzyć ludziom oczy. Dać im wybór między dobrem i złem. Nie mógł postąpić inaczej. Nie mógł pozostawić ludzkości w uśpieniu, w fałszu. Tylko bunt za prawdą, sprawiedliwością jest wart ofiary. Jakichkolwiek rezultatów by nie przyniósł dusza buntownika pozostanie czysta. Ten kto zgina kark, nawet przed królem czy aniołami, mimo iż jego serce wybiera inaczej jest wart tyle co pyłki na wietrze. Ten jednak, który sam wybierze swoją drogę staje się wiatrem. Podczas jednej z wizyt na Ziemi Lucyfer spotkał piękną kobietę. Rozmawiał z nią cały dzień nie mówiąc kim jest. Rozmawiali o Bogu. O samotności. O cierpieniu. Ich oczy iskrzyły jak zaczarowane magią miłości. Jednak Anioł zdawał sobie sprawę, że przed nastaniem poranka, będzie musiał wyjawić swojej towarzyszce prawdę i znów wróci do otchłani. Tym razem jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek. Gdy wreszcie wyznał kim jest i jaki los go wkrótce czeka kobieta zaczęła szlochać. Kiedy uspokoiła się oznajmiła Lucyferowi swoją decyzję. Wstąpi z nim w otchłań, ponieważ tu na Ziemi czułaby tą samą otchłań wewnątrz. Bogowie kolejny raz zlitowali się nad losem Anioła Światła i pozwolili mu zabrać swoją wybrankę. Postawili jednak jeden warunek. Mimo iż oboje będą mogli schodzić co tysiąc lat na Ziemię, nigdy razem. Będą mogli żyć jedynie w pustce. Uśpieni i zaczarowani przekleństwem. I na to się zgodzili. Miłość między dwojgiem istot może zwyciężyć nawet piekło. Oboje zbuntowani. Niegdyś samotni, teraz razem, wbrew światu i kłamstwom powtarzanym za dnia. Bunt prawdy. Prometejska ofiara z dwojga ciał. Gdy decyzja Bogów zapadła pozostało im jeszcze parę chwil by nacieszyć się sobą. Parę chwil przed wschodem słońca.

Upadnijmy razem na zadeptany bruk
Spłyńmy po ścianach rankiem z mgłą
Magia skórę wymaluje
A motyle zaświtają kolorami nieba

Nie staraj się zamalować ran
Przyjdzie zima zrobi to za nas
Wzrokiem mnie dotykaj po duszy
Zieleń oplecie oddechy mroźne
I roztopi się serce razem ze śniegiem

Nie próbuj mnie ukołysać
Przyjdzie noc zrobi to za nas
I w ostatnich gestach piękna zamrzemy
Ktoś nas znajdzie kiedyś
Odczaruje łzami
Zostań jeszcze chwilę

Dopiero gdy świat pozna prawdę i odczaruje kochanków swoim szlochem, będą wolni. Na wieczność, tą samą, która została im przeznaczona w otchłani. Gdy podróżnik skończył opowiadać legendę, spojrzał na szarzejące niebo i oddalił się od ogniska. Rano zdumieni mieszkańcy odnaleźli tylko jego czarny płaszcz fruwający na wietrze z czarnymi piórami.

Cz. XI Pokój Spare`a

Jest taka ulica w fortecy gdzie całymi dniami i nocami pada chłodny deszcz. Włóczędzy siedzą pod odrapanymi murami domów, a prostytutki wystawiają swoje wdzięki na sprzedaż. Deszcz. Na samej górze ściany jednego z domów publicznych jest okno. Jedyne okno w całym pokoju. Pokoju Spare`a. Spogląda on z niego z góry na ludzi stąpających niczym morze po zniszczonym bruku. Jego twarz pokryta szramą i kpiący uśmiech na twarzy spadają z deszczem na kapelusze przechodniów. Deszcz stukający monotonnie o szyby. Zawsze tak samo. Spare odwraca się i spogląda na swoje obrazy, którymi pokryte są wszystkie ściany. Piękne i przerażające, ale za oknem... Monotonia. Gwałt za młodu. Determinizm. Nigdy nie siedzi przy oknie nazbyt długo. Nie może znieść myśli, że jest tym samym co kapelusze przesuwające się po ulicy. W obie strony. Tam i z powrotem. Deszcz. Chciał zwariować, ale nie udało mu się to. Postanowił więc uciec w farby i szaleństwo bez niczyjej zgody. To dało mu siłę. Pomyślał, więc, że skoro świat nie może mu tego zabronić to nie może mu niczego zabronić. I tu miał rację, zakazy i nakazy nie są sprawą świata tylko ludzi. Chciał stać się wszechmocny. Zgnieść część kapeluszy jeśli przyjdzie mu na to ochota. Morza kapeluszy. Zdarzeń. Gestów. Słów. Upadków. Wzlotów. Tyle ruchu i energii. Jak może pozostać w ładzie taki świat? Deszcz. Zanurzył się, więc w wir chaosu. Odrzucił wszystko, prócz własnej przyjemności. Skoro nie ma niczego prócz Chaosu, co stoi na przeszkodzie by brać co tylko się chce? Gdzie ład? Gdzie dobro i zło? Gdzie miłość i nienawiść? Brał, więc zachłannie a jego apetyt wzrastał. Świat nazwał iluzją. Snem wariata. Brać, brać! Zanurzyć się w chaosie dnia i palcem dotykając morza spowodować huragan. Zanurzyć się w morzu chaosu biorąc wiarę za narzędzie. Zrobił to. Na powierzchnię wypłynęła jednak, tylko połowa artysty. Druga utopiła się, a przypływ wyrzucił Ją na brzeg.

Bóg tam leży martwy
Z wierszami w ręku
Co smaga wiatr i mięśnie ustępują
Rozsypując kartki na morskim wietrze

Bóg tam leży martwy
Z krzyżykiem na szyi
Pamiątką z wakacji ostatnią
Której wyrwać sobie nie dał
On jednak nie wiedział
Zamknij oczy jeśli boli Cię własna inteligencja i wybacz
Bóg to zwykły nietrafny

Bóg tam leży martwy z jednym gwoździem w ręce
Więcej nie wytrzymał
W naszym imieniu przepraszam
On już nie miał siły
Rozlany na plaży w świetle zachodzącego słońca
Bezczelnie niezachwycony swoim arcydziełem
A wiersze namokły w wodzie
Atrament gubiąc oddechami brudnymi
Tak się lepiej czyta morzu

Zrozum Spare`a a poznasz powody. Nie ma tu winy i kary. Jest tylko walka ze światem. Walka z ładem. Świat nie jest chaosem, jest planem stworzenia. Nie da się naruszyć jego fundamentów. Nie da się zatrzymać deszczu. Można tylko udawać, że deszcz pada na nasze życzenie, ale czy chciałbyś żyć w iluzji? Chaos jest iluzją. To, że mamy wolną wolę nie oznacza, że możemy działać wbrew moralności. Wbrew uczuciom. Wszechświat został zaplanowany byśmy otrzymali ten dar. Wybór między ziemią a niebem. Chaos istnieje jedynie w sercu. Wszystko inne jest ładem. To, że morze wzbierze falami, nie oznacza, że pod spodem szaleje burza. To tylko powierzchnia świata faluje. U podstaw jest nienaruszony. Żaden człowiek nie ma takiej mocy, żeby oddziaływać na wolę człowieka, który posiada w sercu ład. Spare nauczył się kontrolować chaos, ale nie chaos świata, a jedynie chaos w ludzkich sercach. Nie potrafił jednak zatrzymać deszczu. Odczarować śmierci. Mimo iż jego posąg trafił już dawno do Sanktuarium, umiera on każdej piątkowej nocy w swoim pokoju wydając z siebie przeraźliwe krzyki i przekleństwa. Nikt go nie karze, nie ma za co. To on sam zdaje sobie sprawę czym się stał. Potworem. Zwierzęciem. Nie podpisał żadnego cyrografu. Sam zabrał sobie duszę i wyrzucił na bruk. Moknie ona teraz na deszczu, który będzie padał i po jego śmierci. Morze, w które się zanurzył stoi nadal. Cichnąc i wzbierając. Dotykając jego błękitu palcem, wcale nie będziesz mu rozkazywał. Sprawisz, tylko, że lekko drgnie. Jak struny gitary. Gdy Spare kończy swój rytuał śmierci, uderza z całych sił w nocne niebo, a jego dusza składa się ponownie po drugiej stronie świata. Tam rodzi się ponownie. Z ponową możliwością podjęcia decyzji czy żyć, czy brać. Możliwe, że kiedyś uzna, że większą przyjemnością jest dawać.

I wszystko takie miękkie płynne
Ściany obrazy obsuwają się w rytm kołysanki
Farba wycieka plamiąc sarkastyczny uśmiech
Śpij już spij
Czekaj Czekaj na jutro!

Niedokończonym za życia obrazem
Gwałtem za młodu na świecie
Impresjonistyczną ręką w odcieniach gniewu
Oddechem na szybie naznaczanym tam codziennie

Jesteś

Czekaj!
Wiem że męka zasłania rozum
Parę oddechów na rzecz kultu
Księga rozkoszy przepełniona bólem istnienia

I gdy Ty się wylejesz z obrazami
Swoimi barwami nakarmisz do syta
Wbrew porządkowi
Wbrew upadkowi
Upadniesz w niebo z całych sił
Rozpryskując się na błękicie
W odmętach duszy szaleństwo wygrzebię własne

To Prometeusz tańczy w żelaznym uścisku
Chcąc odwrócić boski ład na stronę słońca
I jak pył zabitej ćmy na ręce
Rozprasza się w świat nadzieja w zgubieniu
Gubiąc ideały podczas marszu
Zamiast do celu dążyć
Do bram raju podejść
Zapukać
Wyjść



Rodzimy się w raju. W ładzie. Z ideałami w sercach. Brama do chaosu, nie jest


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alojzy.G.Cłopenowski




Dołączył: 24 Kwi 2010
Posty: 531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Nie 15:14, 09 Maj 2010    Temat postu:

Ufff... Musiałem wydrukować, bo 18 stron na monitorze nie zdzierżył bym czytać.
Rozdziały: Ksieżyc, Sanatorium, Opera Duchów, Klątwa Krzyża, Bunt Lucyfera i Pokój Spare'a kapitalne. Ostatni akapit w Operze Duchów wspaniały. Bogacto słów, które wciąga już od pierwszej linijki. Bardzo przyjemnie się to czytało. Fascynujące poglądy, które mam nadzieje, obgadać kiedyś przy piwku (lub innym trunku, Twój wybór). Filozoficzne i głębokie podejście do wielu tematów. Dziwny musisz być to na pewno, i to właśnie lubię. Oby więcej takich ludzi. Kurczę stawiam 5. Mocna 5. Bardzo, ale to bardzo mi się podobało.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
memento
Administrator



Dołączył: 28 Wrz 2006
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ja mam wiedzieć

PostWysłany: Czw 21:07, 09 Wrz 2010    Temat postu:

Jeśli chce Ci się jechać z Łodzi do Krakowa...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alojzy.G.Cłopenowski




Dołączył: 24 Kwi 2010
Posty: 531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Pią 20:52, 10 Wrz 2010    Temat postu:

Jak widzę Kraków to wylęgarnia szaleńców Very Happy Już byłem z Malleusem na piwku. Następnym razem trzeba będzie sie razem ustawić. A niedługo tak jakoś mam zamiar się tam znów wybrać.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
memento
Administrator



Dołączył: 28 Wrz 2006
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ja mam wiedzieć

PostWysłany: Pią 23:06, 10 Wrz 2010    Temat postu:

Nie ma po co, cały czas pada... Znam jeszcze paru szaleńców z Krakowa, mam nadzieję, że uda mi się ich namówić, żeby rozkręcić to miejsce. Dziwi mnie, że podczas tego całego smutku spowodowanego brakiem ludzi na forum, nikt nie namawiał znajomych. Z drugiej strony dziwi mnie, że rzecz, którą dawno temu zostawiłem spisując na straty, dalej lunatykuje swoim rytmem.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alojzy.G.Cłopenowski




Dołączył: 24 Kwi 2010
Posty: 531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Sob 2:50, 11 Wrz 2010    Temat postu:

Ekhem... Nie znam nikogo kto piszę. Oczywiście prócz osób, które szczęście było poznać mi na tym forum. Tak, więc nie było po prostu kogo zapraszać ;P
Noc jak wiadomo sprzyja lunatykom, tak więc mamy się nawet dobrze ;P
Zapraszam do czytania i komentowania. W sumie zaległości zapewne monstrualnych rozmiarów są.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
memento
Administrator



Dołączył: 28 Wrz 2006
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ja mam wiedzieć

PostWysłany: Sob 11:09, 11 Wrz 2010    Temat postu:

Alojzy.G.Cłopenowski napisał:
Ekhem... Nie znam nikogo kto piszę. Oczywiście prócz osób, które szczęście było poznać mi na tym forum. Tak, więc nie było po prostu kogo zapraszać ;P

Znasz, po prostu nie pytałeś. Ale to osobny temat, jako admin nie mogę sobie pozwolić na offtop, więc wybacz;]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pisarskie podziemie Strona Główna -> Inne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1