Autor Wiadomość
DSM-IV
PostWysłany: Pon 18:54, 15 Paź 2012    Temat postu:

docelowo ma to być opowieść umiejscowiona w latach 30 XX wieku w steampunkowym bytomiu, co z tekstu nie wynika, ale to tylko mały wycinek, dziekuję za recke alo xD
siso
PostWysłany: Sob 20:24, 13 Paź 2012    Temat postu:

Brutalne dość i wulgarne. Ale pewnie takie ma być. Kolejna wizja świata opanowanego przez potwory, w którym to nurza się główny bohater - wielce nieświęty osobnik rozwalający młode (i starsze pewnie też) wampirzątka.

Może to być pewnie niezłe, o ile uda Ci się:
- zachować dynamikę akcji z jednoczesnym uniknięciem niejasności przyporządkowania poszczególnych akcji i wypowiedzi do postaci na scenie; czytelnik nie zawsze chce domyślać się kto wykonał daną czynność, kto wygłosił kwestię;
- uniknąć banałów;
- dostarczyć tajemnicę (lub tajemnice) na odpowiednim poziomie;
- uniknąć powielania utartych schematów.
DSM-IV
PostWysłany: Śro 1:12, 10 Paź 2012    Temat postu: Lynch

alo, jestem tu nowy i witam wszystkich serdecznie xD

przedstawiam wam krótki fragment powieści, nad którą pracuję, w zasadzie sam jej początek. miłego czytania, I hope.



1.
Postanowił zabić tu i teraz.
Do tego w zasadzie sprowadzało się jego życie: zabijać i nie dać się zabić. Klisza. Żył w kliszy. Kiedyś się tym martwił, lecz kiedyś odeszło już dawno, zastąpione dniem dzisiejszym, a dziś była niedziela, dzień pański, czy raczej dzień sądu.
Tu i teraz.
Alejka jest wąska i, och, pełna cieni. Tych dwoje naprzeciw wcale go nie widzi. On, stary, dostojny w cylindrze i fraku. Ona, najwyżej dwunastolatka z buzią jak świeże ciasto. Sukienkę ma w kolorze bzu, w ciemności tak granatową, że niemal czarną.
Wygrawerował to sobie w pamięci.
— Jak się nazywasz? — spytał starzec głosem Świętego Mikołaja. — Powiedz mi skarbie.
Stanęła na palcach szepcząc mu do ucha. Włochate dłonie zjechały z pleców na pośladki. Zachichotała i rozległo się mlaskanie, kiedy zlepili się ustami.
— Od teraz jesteś Mimi, rozumiesz?
Skinęła głową. Bajkowy obrazek, o ile ktoś lubi straszne bajki: główka podrygująca na wiotkiej szyi, szybki oddech, spojrzenie zalotne, mówiące: już dobrze tatku. Kącikiem ust spłynęła jej ślina, którą zlizał łapczywie.
Łowca przeładował Winchestera.
W wilgotnej ciszy zabrzmiało głośne klaśnięcie, a potem wyszedł z ukrycia. Dwie głowy naraz odwróciły się ku niemu. Starzec nieco zdziwiony uśmiechnął się szeroko.
— Spokojnie kowboju, poczekaj na swoją kolej.
Broń wypaliła z hukiem trafiając dziewczynkę w twarz. Pocisk rozszarpał jej szczękę i krtań. Bryzgając krwią upadła na chodnik pośród śmieci. Starzec wrzasnął histerycznie.
— Zamknij mordę!
Ucichł natychmiast. Cylinder mu się przekrzywił na głowie i zleciał. Łowca rozgniótł go podchodząc bliżej. Niosła się za nim smuga dymu jak z papierosa.
— Nie zabijaj mnie — wychrypiał unosząc ręce do góry. — Proszę, mam wnuki w jej wieku.
Przyłożył mu lufę do skroni.
— Potrafię zrozumieć ją i chorobę, która ją trawi. Ale nigdy nie zrozumiem ścierw takich jak ty.
Wtedy dziewczynka otworzyła oczy.
Starzec zaniemówił, dosłownie go zatkało. Dziewczynka zmarszczyła brwi, usiadła. Łowca kopnął ją w mostek i przydeptał nogą.
— Przykro mi — powiedział wsuwając broń między resztki jej ust. W błysku eksplozji na moment zalśniły drugie szczęki, ukryte w głębi gardła. Wyjął broń z tej kostno—mięsnej kaszy i przyłożył do maleńkiej piersi. Przestrzelił oba serca.
Starzec mamrotał do siebie wzywając Boga, zastępy anielskie czy co tam jeszcze przyszło mu na myśl. Nagle spojrzał na Łowcę przenikliwym wzrokiem oświeconego wariata.
— Jesteś Łowcą Królewskim — powiedział. — Ale to oznacza, że… że ona była…
Łowca przeładował broń patrząc z ukosa.
— Wypierdalaj stąd.
— Każdy ma jakieś potrzeby — odparł staruch niewinnie, a potem się uśmiechnął widząc jego minę. — Och pełno ich teraz, kto się tym martwi? Wczoraj widziałem w gazecie zdjęcia pewnego magnata z dziewczyną niespełna trzynastoletnią. Może ci się to wydać okrutne, mój panie, lecz spełniam w ten sposób swój obywatelski obowiązek, pomagam tym dzieciom, zabieram je do siebie, myję i karmię.
Łowca zapalił papierosa i przez chwilę zaciągał się w milczeniu.
— A potem je pierdolisz.
— Nie nazwałbym tego w ten sposób.
— Pierdolisz je, a potem odsyłasz z powrotem na ulicę — stwierdził. — Jesteś prawdziwym filantropem.
Starzec uśmiechnął się krzywo.
— Zaskakujące słowa u kogoś, kto właśnie zastrzelił dziecko.
Poprawił frak z żalem spoglądając na maleńkie, okrwawione truchło. Cóż za szkoda, mówiło to spojrzenie. Niepowetowana strata.
— Daj spokój, Łowco. Nie była nawet człowiekiem.
Dłoń wystrzeliła z ciemności jak kobra i chwyciła go za gardło. Wyrżnął łbem o ścianę, aż popluł się cały i zaczął wyć. Poczuł smak metalu, spróbował krzyknąć, a wtedy lufa wpadła mu w usta.
— Smakuje ci nadal?
— Dość już, Lynch. Puść go.
Obrócił się powoli, dygocąc z furii. Z półmroku wyszedł młody, jasnowłosy inspektor policji w mundurze i płaszczu. Oficerki mu lśniły jak kocie ślepia.
— Chyba żartujesz.
— Formalnie nie popełnił przestępstwa. Formalnie wcale nas tu nie ma. To wszystko mu się śniło kiedy się onanizował w łazience, rozumiesz?
Lynch uśmiechnął się posępnie i usłuchał. Starzec padł na ziemię z trudem łapiąc oddech. Przez chwilę daremnie poruszał ustami jakby się zadławił orzeszkiem pistacjowym.
— Panie władzo — wycharczał wreszcie. — Panie władzo, dzięki Bogu, ten mężczyzna, on…
Lynch podniósł go grzecznie i trzasnął pięścią w nos.
— Strasznie się w tej łazience potłukłeś — wyjaśnił tonem towarzyskiej rozmowy. Odnalazł jego skurczone między nogami krocze. Pomyślał o zgniłych, przejrzałych owocach, o robaczywych jabłkach i czereśniach z larwami w środku, a potem brutalnie zacisnął pięść.
— Do tego za mocno walisz konia.
Starzec zgiął się w pół wyjąc jak szaleniec. Pchnął go na chodnik, obok dziewczynki gdzie i tak pragnął spocząć.
— Mogłeś sobie darować — powiedział inspektor.
— Nie mogłem, Kozyra.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
— I co, aresztujesz mnie?
— Nie słuchałeś — wyjaśnił czarującym głosem. — Wcale cię tu nie ma. Ani mnie, ani jej, ani jego. Nie ma tu nas i nigdy nie było. Pomyśl, że to sen. Za chwilę obudzisz się w zupełnie innym miejscu, na przykład w Sanatorium pod Klepsydrą.
— W takim razie mam naprawdę popieprzone sny.
— Jak wszyscy w tym biznesie.
Kozyra rozpiął płaszcz i wyjął z kieszeni grubą, tekturową kopertę. Rzucił ją Lynchowi wprawnym ruchem bejzbolisty.
— Ale czemu dziecko?
Przesłał mu uśmiech niewiele cieplejszy od trupa.
— A czemu róże więdną?
Lynch spojrzał na mężczyznę wijącego się na chodniku, na tego starego, złamanego capa z krwawą miazgą w miejscu krocza i poczuł obrzydzenie do własnej rasy. Pieprzona alejka, pomyślał, ta pieprzona alejka. Otwarte gardło rynsztoka.
— Do zobaczenia, Lynch.
Odwrócił się i rozpłynął w mroku.

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group